W samej szkole, która dla nas była mało ważna, też zdarzyło się niejedno. Nasza sala znajdowała się na pierwszym piętrze. Jakieś 100 metrów od budynku szkoły była spalarnia piór i wypatroszonych wnętrzności. 'Zapachy' były nieziemskie. Gdy zaczynała się któraś z ostatnich godzin lekcyjnych, otwieraliśmy okna. W sali zaczynało tak walić, że spokojnie można było ukwasić mleko na tym zdrowym, leśnym, karczewskim powietrzu, wskutek czego bardzo często byliśmy zwalniani do domu. Okna nie służyły tylko do wpuszczania smrodu do sali, najczęściej wywalaliśmy sobie nawzajem wszystkie plecaki których matoły nie upilnowali. Plecak powinien być przełożony o nogę krzesła paskiem, w przeciwnym wypadku lądował na przyszkolnym trawniku. Wszyscy byli wyszkoleni nie tylko w pilnowaniu własnych plecaków, ale i w podwędzaniu plecaków siedzącym przed nimi. Teczki ginęły nawet kumplom z pierwszych ławek, wędrowały przez całą salę na koniec i przez okno :) Ja siedziałem niewinnie w przed ostatniej ławce, zupełnym przypadkiem przy oknie :) Problem zaczynał się gdy uczeń został poproszony do odpowiedzi i najczęściej w stresie - bo nikt z nas nic nie umiał i nigdy nie był w temacie - zapominał o teczce z którą normalnie trzeba było iść do odpowiedzi. Od razu po odpowiedzi mógł iść na dwór po swój plecak. W związku z tym, że na 30 chłopaków tylko czterech nie paliło, prawie każdy miał zapalniczkę. Najgorzej miał nasz najlepszy w klasie uczeń Andrzej Biedrzycki <Biedral>. Biedak stracił w tej szkole ze 200 długopisów. Pewnego razu na technologii poszedł do odpowiedzi. Jak wrócił, pożar w jego zeszycie właśnie przygasał trawiąc dzisiejszą lekcję, a na każdej pisaliśmy minimum 10 stron formatu A5. Nic nie dały żadne skargi, albo byłeś sprytny, albo ciągle obrywałeś. Jak już wspomniałem Biedral nie miał farta do długopisów. Zawsze ktoś mu jakiś zakosił i z pomocą sąsiada z ławki opalając go płomieniem z zapalniczki zginał pod kątem 90 stopni, następnie był mu podkładany pod zeszyt czy kartkę, by nie było widać że jest zgięty. Dowiadywał się o chamskim numerze dopiero gdy wszyscy zaczynali pisać, a on nie miał czym. Spryciarz nauczył się później pisać połówkami długopisów. A że technologia nigdy nie stoi w miejscu chłopaki opracowali kolejną metodę. Oprócz samego zginania długopisu w połowie, roztapiali samą piszącą końcówkę i też ją zaginali, uniemożliwiając napisanie czegokolwiek za co prawie zawsze była jakaś nagana, a w najgorszym wypadku pała. Raz na klasówce z historii tylko Biedral coś umiał, reszta ściągała z czego się dało. Przed Biedralem siedział Mariusz, który podrzucił wielką ściągę pod krzesło Biedrala. Podszedł profesor i kazał sobie podać tą kartkę spod krzesła. Po zorientowaniu się, że to ściąga, skreślił wszystko Biedralowi. Podkreślił to co do tej pory napisał, podpisał się i kazał pisać od nowa, obniżając mu już ocenę o jeden. Andreas próbował się bronić, tłumaczyć - jak grochem o ścianę. Czegoś nie mógł sobie przypomnieć i na sekundę odwrócił się do Jureczki i w tym samym czasie Mariusz złapał klasówkę Biedrala i przedarł ją z góry do dołu. Andrzej jak to zobaczył tak się wkurzył i chciał o tym zameldować, jednakże nie zdążył, bo psor słysząc odgłos darcia papieru poszedł szybko na koniec sali. Gdy zobaczył że Biedral ma podartą klasówkę zaczął się na niego drzeć. Gdy Andrzej zaczął się bronić, dostał pałę za ściąganie, pałę za podarcie klasówki i pałę za nieoddanie klasówki i na koniec wyleciał z klasy do końca lekcji. Takim oto sposobem nasz najlepszy uczeń w ciągu jednej lekcji dostał trzy laski i jak się później okazało był zagrożony na półrocze, bo więcej ocen już do półrocza nie mieliśmy. Poprawiał się biedak i wyciągnął całkiem nie źle, bo aż na czwórkę. Najlepiej Andreas radził sobie na francuskim. Nie jarzyliśmy kompletnie nic z tego zakręconego języka i byliśmy wkurzeni, że nie mamy angielskiego, bo po co mechanikom samochodowym język francuski potrzebny do szczęścia. Przez trzy lata nauczyłem się. Bon jour. Je m`appele Raphael. J`habitte a Otwock i Merci. To wszystko przez 3 długie lata nauki. Najciekawsze były klasówki, które były jako praca domowa. Każdy z nas miał wypisane inne zdanie na czystej karce i najczęściej trzeba było je odmienić, czasem ułożyć jakiś dialog lub opowiadanie. Praca ta przerastała możliwości każdego z nas. Tylko Biedral sobie z tym radził, po lekcji Andreas przechodził po klasie i zbierał klasówki, przed kolejnym francuskim rozdawał każdemu jego napisaną klasówkę na około czwórkę i inkasował 5 zeta od łebka. Dla nas było tanio, a Biedral lubił franca a i na browar miał :) Dziwne ze baba się nigdy nie kapnęła, że prawie wszystkie prace były napisane jednym charakterem pisma. Teraz mógłbym zabłysnąć jak mi już 7 lat stuknęło na francuskiej ziemi. Mam wręcz nieodpartą ochotę iść do szkoły i posłuchać jak uczą francuza.
Nie żebym zachęcał do gry :D |
Nasza nauczycielka od
francuskiego prowadziła lekcje w tak bezstresowy spokój, że mogliśmy
robić na jej lekcjach totalnie wszystko. Zaczęło się od niewinnych
wojen ze spluwami. Rozkręcaliśmy długopisy i pluliśmy kawałkami
przeżutego papieru. Następnie latały książki i zeszyty. Zaczęło robić
się ciekawie. Gdy nasza pani profesor odwracała się do nas
wszystkich, jak anioły byli w nią zapatrzeni i zasłuchani, czasem
tylko jakiś przedmiot jeszcze nie zakończył swojego lotu. Natomiast
gdy zaczynała coś pisać na tablicy, latało coraz więcej rzeczy. W
pewnym momencie już ponad głowami zaczęły świstać teczki i w ogóle
wszystko co wpadło nam w ręce. Pod koniec lekcji któryś z chłopaków
wyciągnął scyzoryk. Adrenalina i strach były super. Wszyscy mieli
teczki na ławkach i chowali się za nie jak tylko mogli najlepiej.
Nożyk latał tam i z powrotem i na szczęście nikogo nie zranił, ale i
tak nikt o to wtedy nie dbał.
Później ktoś przyniósł
kostkę do gry. Ustalili, ze wyrzucenie jakieś liczby oznacza
określone zadanie. Oczywiście wszystko odbywało się podczas lekcji. Na
przykład jedynką, było to podrzucenie zeszytu do sufitu, na dwójkę
trzeba było roześmiać się na całe gardło. Trojka to klaśnięcie.
Pomysłów było mnóstwo. Nasza zabawa zaczęła bardzo irytować
nauczycielkę, która nie mogła namierzyć, który z delikwentów tak
przeszkadza w prowadzeniu lekcji. Wypadło na kolejnego artystę.
Rzucał kostką, w momencie gdy podrzucił zeszyt do sufitu, roześmiał
się jak niepełnosprawny psychicznie. W tej sekundzie nauczycielka
błyskawicznie namierzyła ofiarę, która dała się przyłapać. W trybie
natychmiastowym wyleciał z klasy z zaproszeniem do dyrektora. Zebrał
wtedy ochrzan za nas wszystkich :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz