niedziela, 26 lutego 2012

Katakumby w Paryżu


26 czerwca 2005 postanowiliśmy z grupą znajomych zobaczyć w końcu Katakumby, o których tyle słyszeliśmy i na dodatek mieszkamy w ich pobliżu już od około dwóch lat. Z Brigitte, Gerwazym, Vlodkiem, dwoma Romkami i Halinką postanowiliśmy tam zejść. Poszliśmy na Plac Denwert-Rochereau, gdzie jeszcze za czasów Cesarstwa Rzymskiego znajdował się kamieniołom. Zmiany zaczęły się dopiero w roku 1786 kiedy ze względów higienicznych zaczęto znosić pod ziemię zwłoki najpierw z cmentarza Les Halles z najstarszej części Paryża, następnie z innych. Stanęliśmy w kolejce i po uiszczeniu 5 euro (dziś już 8) od głowy przeszliśmy przez bramki liczące ilość osób, które aktualnie znajdują się pod ziemią by uniknąć pozostawienia kogoś pod ziemią. Paryskie katakumby są bardzo znane, chociażby dlatego, że sam Victor Hugo odwiedzając te podziemia zainspirowany nimi, napisał powieść Nędznicy której akcja rozgrywa się właśnie w katakumbach. Z kolei podczas Drugiej Wojny Światowej działał tam Francuski Ruch Oporu. Nie mogliśmy ominąć takiej atrakcji. Szkoda, że w roku `95 katakumby zostały zakazane dla zwiedzających i dla turystów ostał się tylko jeden szlak z którego nie można nawet odbić w bok, bo wszystko jest pozagradzane kratami. A całe paryskie katakumby rozciągają się na obszarze 770 hektarów. To właśnie stąd pochodził wapień do budowy katedr Notre Dame i 
Chartes. 216 szybów i 45 klatek schodowych łączyło kiedyś powierzchnię ze światem podziemnym. Schodząc na dół czuje się magię tego miejsca. Słabe światło, tajemniczość, wilgoć, uczucie stęchlizny w powietrzu. Zeszliśmy co najmniej 20 metrów pod ziemię, poniżej poziomu metra i kanałów. Na początku korytarze były na tyle niskie, że prawie cały czas musiałem być lekko pochylony. W pewnym momencie jakby niewielka sala na końcu której, małe wejście. Przy wejściu napis zabraniający dotykania czegokolwiek czy palenia. Po wejściu doznaje się szoku. Uczucie nie do opisania. Widok takiej ilości czaszek i kości udowych słabo oświetlonych jest wręcz oszałamiająca. Brigitte po wejściu w ciągu sekundy wróciła się przez wejście i chciała od razu wyjść na powierzchnię. Ale wejście jest tak wąskie, że nawet gdyby chciała nie mogłaby wejść bo cały czas schodzili kolejni turyści. Po chwili można się oswoić z widokiem, lecz nie można wyjść z podziwu jak ogromna ilość kości ludzkich została zniesiona pod ziemię. Jest 
tam pomiędzy 6 a 7 milionów szkieletów. Całe zwiedzane katakumby na wysokość prawie dwóch metrów są usypane kośćmi. Z kości są poukładane przejścia, korytarze, całe ściany z wzorami z czaszek i innych kości. Wszystkie szczątki ludzkie są na tyle stare, że żadne z nich nie są nawet białe, a wręcz ciemno brązowe. Z pewnością ma na to wpływ wilgoć tam panująca. Spacer przy ciągnących się setkami metrów ścian z samych kości piszczelowych, udowych i czaszek wywołuje oszołomienie i wprawia w zadumę nad życiem i śmiercią. Za poukładanymi kośćmi usypana jest cała reszta. Żebra, kręgosłupy, w ogóle wszystkie kości układu szkieletowego człowieka. Idąc cały czas wytyczonym kierunkiem zwiedzania mijamy studnie, kapliczki, grobowce, jaskinie, najróżniejsze budowle. Całe podziemne miasto. Następnie znów kości, miliony kości z tablicami umieszczonymi co jakiś czas informujące w którym roku zostały zniesione i zawsze z dopiskiem 'nieznani'. Sufity wilgotne, czasem pełne wiszących kropel. To i rusz wielkie sklepienia, jak katedry, ciekawie oświetlone. Na każdej ścianie tabliczki z datami, nazwiskami, wszystko starannie przygotowane dla turystów. I w pewnym momencie koniec. Ubrudzeni i umorusani zaczynamy wspinaczkę na powierzchnię. Kolejne tak wąskie schody, jak w hoteliku gdzie pierwszy raz zatrzymaliśmy się kiedyś w pierwszej dzielnicy Paryża. Całkiem tanio było można zejść na dół biorąc pod uwagę, że każde muzeum liczy sobie po 14 euro za wejście. Oczywiście warto wiedzieć, że każda pierwsza niedziela miesiąca prawie wszystkie muzea paryskie są dostępne dla publiczności za darmo. Będąc w Paryżu nie wolno ominąć katakumb. Wrażenie niezapomniane. 


PS: Na więcej fotek zapraszam do albumu katakumby w G+



piątek, 17 lutego 2012

Paryż - Nowa droga życia


Moja przygoda, związana z Paryżem, rozpoczęła się w maju, roku pańskiego 2000, gdy przytłoczony upadkiem firmy, ciężkiej pracy <jeździłem wtedy jako driver w Pęclinie na starach, jelczach i kamazach z materiałami budowlanymi, które najczęściej samemu trzeba było zrzucić, np 12 ton bloczków, bo oczywiście podnośnik hydrauliczny nigdy nie był sprawny> i beznadziejnego wynagrodzenia, a także wyjątkowo nieprzyjemnej sytuacji rodzinnej, szedłem z Brigitte ulicą Marszałkowska od rotundy w kierunku kina Bajka. Przed Mc'Donaldem jest biuro turystyczne. Przez otwarte drzwi widać było okienko kasy, coś jak mały warsztat pracy zegarmistrza i rzucały się bardzo w oczy nazwy stolic europejskich. Londyn, Paryż, Madryt, Berlin. Weszliśmy pewnym krokiem stanęliśmy przed tą kartką i się chwilę zamyśliłem. Miła pani z za szybki wybiła mnie z zadumy pytając czym może służyć. Bez zastanowienia wypaliłem. Dwa bilety do Paryża poproszę. - 'Powrotny?' Usłyszałem w odpowiedzi. - 'Nie! W jedną stronę!'. Nie zapomnę miny tej kobiety i wielkich oczu jakie zrobiła. Podejrzewam po jej reakcji, że nie sprzedała wcześniej biletu w jedna stronę. Decyzja była tak szybka, jak prawie wszystko w moim życiu. Zapewne podświadomie byłem przekonany właśnie do Paryża, bo godzinami słuchałem opowiadań teścia z końcówki lat `80 gdy był wysłany przez Wojsko Polskie do służby w polskim konsulacie i ambasadzie na terenie właśnie Paryża. Piliśmy wtedy najczęściej słodkie wino, domowej produkcji teściów, które z roku na rok było coraz lepsze.
Pierwszy dzień czerwca z Brigitte, dwoma plecakami wypchanymi tylko w niezbędne rzeczy do przeżycia, garstką pieniędzy stawiliśmy się w Warszawie na dworcu Zachodnim, przy stanowiskach autokarów międzynarodowych. Zafundowaliśmy sobie 'Dzień Dziecka'. Długi kilkuletni dzień, który się jeszcze ciągnie. Serce biło niesamowicie mocno, adrenalina, stres, trema. Trudno opisać co się czuje opuszczając Polskę bez myśli, by tu z powrotem wrócić. Jedyny wcześniejszy wyjazd za granicę to były Niemcy, tylko tydzień i jeśli mam być drobiazgowy to także Słowacja przy granicy, oczywiście by zaopatrzyć się w `broszury` przeważnie był to Złoty Bażant lub Smirnyj Mnich. Nie było łatwo uporać się z myślą, że jedziemy gdzieś, gdzie nie znamy nic, nikogo, nie znamy miasta, języka poza kilkoma zwrotami. Przez trzy lata nauki francuskiego zakończonego oceną dostateczną umiałem powiedzieć jedynie, Bon jour, Je m`appel Rafał, J`habitte a Otwock, Merci. Tak genialnie wyedukowany, ruszyłem na podbój Francji. Nie pamiętam już dokładnie kto nas wtedy odprowadzał, ale kojarzę fathera, bo jeszcze wtedy był w Polsce. Włączony przez kierowcę silnik kilka minut przed 12H00, dał znać wszystkim, że należy zajmować miejsca. Wtedy zaczęły się uściski i łzy. Pomachaliśmy sobie na good bye i się zaczęła 22 godzinna podróż z czterema godzinami postoju w korku 
samych autobusów na granicy w Świecku. Pod koniec podróży juz nie wiedzieliśmy jak sie ułożyć na tym totalnie niewygodnym siedzeniu, ale przejazd przez Avenue Grand Armee, następnie koło Łuku Tryumfalnego <L`Arc de Triomphe> i Champs Elysees, oraz Place de la Concorde i widok Wieży Eifla z daleka zrekompensował całą niewygodę. Kierowcy wyjęli wszystkie torby i plecaki i zniknęli w gąszczu pojazdów. Cóż nam zostało. Pierwsza myśl, to skontaktować się z kimkolwiek, więc trzeba znaleźć jakiś telefon, którego na placu Concorde w zasięgu wzroku nie ma. Po raz pierwszy odezwałem się nie w języku ojczystym na francuskiej ziemi.`Where is phone please?` Z odpowiedzi zrozumiałem tyle, że muszę zejść do metra i tam coś znajdę, tak zrobiliśmy. Dzień przed wyjazdem dostałem od znajomego Mirka ze Śródborowa dwa numery telefonów. Pierwszy do jakiegoś Stanisława Cudo a drugi do jakiegoś magika Mietka, których jak się potem okazało spotyka się setkami. :) Oba numery były ośmiocyfrowe, i jakiś koleś pomógł nam obsłużyć jedno z najbardziej skomplikowanych urządzeń tamtego dnia. Mianowicie budkę telefoniczną z kartą chipowa. Spojrzał na numer i mówi łamaną angielszczyzną że 
to są jakieś stare numery, bo od kilku lat centrale telefoniczne są 10 - cyfrowe. Wiec szybko okazało się, że cudem będzie dodzwonić się do Staśka Cudo :) a Mietka najszybciej będzie znaleźć na pierwszym skrzyżowaniu, jakopolskiego kloszarda <tego akurat wtedy nie wiedziałem>. Co nam zostało. Postanowiliśmy znaleźć zbór, słyszeliśmy że jest jeden polski w Paryżu, więc szybki telefon do Nadarzyna nie skontaktował nas z nikim z braci, jednakże zdobyliśmy numer do Betel w Louvier. Zabłysnąłem swoim angielskim tak precyzyjnie, że poproszono mnie bym zadzwonił za 5 minut i podejdzie ktoś mówiący po polsku. Za umówione 5 minut, rzeczywiście odebrała Francuzka mówiąca po polsku z powalającym akcentem francuskim i była na tyle uprzejma że podała nam adres Sali, i numer do Janusza Goldy, przewodniczącego zboru Paris Polonaise jak się później okazało. Zadzwoniliśmy do Janusza i zostaliśmy poproszeni na obiad na drugi dzień, co nas niezmiernie ucieszyło. Pełni nadziei wrzuciliśmy na moje plecy czarno - szary plecak campusa który ważył chyba z 50 kilo, mniejszym obarczyłem Brigitte i z jakimiś torbami podręcznymi, powlekliśmy się przed siebie.  
Bez żadnego sprecyzowanego kierunku szliśmy przed siebie. Minęły chyba dwie godziny gdy w końcu dostrzegliśmy hotel, który wyglądał jak speluna, nie hotel. Pierwsza myśl jaka przyszła do głowy, skoro jest to hotel z minus dwoma gwiazdkami to na pewno będzie tani. Był tak tani, że cała nasza kasa wystarczyłaby nam na trzy doby w tych luksusach. Należy podkreślić ze mieliśmy łazienkę co prawie podwoiło cenę, gdybyśmy wzięli pokój bez niej, ale jak tu wziąć pokój bez łazienki po 22 godzinach w busie i spacerku jak mongoł, obładowany jak wielbłąd przez miasto, `deczko` spocony? W recepcji była babcia która miała poważne problemy z poruszaniem się i to nie z powodu jakiejś choroby tylko ze starości. Była tak wiekowa i pomarszczona jak jaskórka, czyli skórka na jaszczurce :) Z tego co można było zaobserwować poruszała się tylko między recepcją, ubikacją i pokojem w którym było widać siedzącego na fotelu dziadka, który poruszał się jeszcze mniej niż babcia. Przez te dwa dni tam spędzone dziadek nawet nie drgnął. Babcia, po `obrabowaniu` nas, bo tak sie właśnie czuliśmy, rozpoczęliśmy wspinaczkę po schodach okrągłych jak w latarni morskiej, tyle tylko że wymiary tej klatki schodowej zmieściłyby się w wymiarach fiata 126p. Dotarliśmy na drugie piętro i po wejściu do pokoju padliśmy na łóżko. To co mnie bardzo zdziwiło, to dwa prześcieradła jedno na drugim i kołdra 
bez poszewki. Wykończeni do granic możliwości i tak po kilku minutach wstaliśmy, bo oczywiście trzeba `zobaczyć miasto`. Jak się później okazało z Placu Concorde doszliśmy na piechotę aż do Bulwaru Bonne Nouvelle <Dobra Nowina> 
to jest odległość 9 stacji metra. Wychodząc z hotelu postanowiliśmy iść na mały spacerek `dalej` czyli od Concorde wgłąb miasta. Nie wiedzieliśmy wtedy że to jest dzielnica pierwsza, najstarsza część miasta i sam środek Paryża. Pierwsza ulica a raczej aleja <avenue> na jaką trafiliśmy to Strasbourg St Denis, gdy w nią skręciliśmy w ciągu 10 sekund się z niej ewakuowaliśmy, były tam `kobiety` bardzo kolorowo ubrane, jeśli w ogóle można powiedzieć, że były ubrane, wielkie nogi, ramiona, dłonie i na pierwszy rzut oka pomimo radzieckiego makijażu rzucającego się bardziej w oczy niż czerwone światło na skrzyżowaniu widać, że ta pani się nie ogoliła. Owszem było to lekkim szokiem wejść na ulicę pełną trawersów z których każdy / każda zżerał / zżerała cię wzrokiem. Nawet nie wiem w jakim rodzaju pisać, może w nijakim. To patrzyło. He he. Po expresowym oddaleniu się z jednego jak się okazało z najsłynniejszych bulwarów, znaleźliśmy chwilę by popodziwiać stare budowle, wystawy sklepowe, samochody do jakich nie byliśmy przyzwyczajeni, po za kinem czy TV i te śmieszne `strumyki`. Przy każdym krawężniku płynęła woda szerokości gdzieś 30 cm i znosiła 
wszelkie pety, papiery, w ogóle wszystko co dało się zmyć i znikała przed każdym skrzyżowaniem. Uderzający był syf jaki dostrzegliśmy w tabac-u <kawiarni>. Nie widzieliśmy jeszcze że tyle papierów, śmieci i kiepów, może leżeć na podłodze a mimo to knajpa jest pełna i prawie nie ma miejsca by się tam zainstalować chociażby na jedną kolejkę. Poinformowano nas później że te strumyki zabierają wszystkie śmiecie, bo wygodny naród francuski ma problemy ze znalezieniem koszy na śmieci i rzuca wszystko na chodnik czy pod nogi, a z kolei o renomie tabac-u świadczy ilość śmieci, gdyż im więcej śmieci, czyli więcej przewinęło się klientów.

Janów k/ Karczewa


Z taką skrupulatnością z jaką poznawaliśmy okolice osiedla, na piechotę, następnie na rowerach, zaczęliśmy z czasem poznawać okoliczne miejscowości i wszystkie drogi i skróty w promieniu 100 kilometrów od domu. Tak oto trafiliśmy do Janowa. Słyszałem tylko, że są tam bagna i bardzo mi się to spodobało. Pierwszy raz wybraliśmy się tam z Mikelem i Markiem kaszlakiem, oczywiście po północy. Wjeżdżając do Janowa pod koniec długiej prostej łączącej Janów ze światem zewnętrznym jest mostek i nierówny asfalt który ładnie wyrzuca samochód przy ponad setce. Najlepszy jest efekt gdy przed samym mostem jadąc pełną prędkością wyłączy się światła i wszyscy w samochodzie chcą wiedzieć co się dzieje, pełni niepokoju zaczynają się rozglądać i w tym momencie następuje wyskok. Co mniej sprytni uderzają się głowami w co 
popadnie, na przykład w sufit, szybę czy pasażera obok. I najczęściej słychać wrzask zarzynanych kurczaków :) w momencie lotu i ponownego zetknięcia się z ziemia :) oczywiście od razu trzeba heblować maxymalnie, bo wpada się małe skrzyżowanko. Cala ta akcja daje bardzo ciekawy efekt. Tamtej pierwszej nocy wjechaliśmy malarem wgłąb lasu. Dojechaliśmy do czegoś w stylu skrzyżowania w lesie. Dalej szliśmy na piechote, bo nawet kaszlaczek by tam nie wjechał. Po obu stronach mieliśmy jeziorka i bagna. Szliśmy bardzo powoli bo noc była bezksiężycowa i kompletnie nic nie było widać na 3 metry na przód. Dzisiaj każdy zaświeciłby komórą, ale wtedy te Dancale były tak duże ze do ich transportowania były potrzebne wózeczki na kolkach, albo ramię Schwarzeneggera. Posuwaliśmy się bardzo powoli, nie wiedzieliśmy wtedy, że jeziorka są usytuowane jedne za drugimi w dwóch rzędach. Doszliśmy do końca pierwszego jeziorka, potem przez chaszcze do drugiego i po miękkim torfie do trzeciego. Było na tyle miękko, ze baliśmy się o nasze buty, gdyż łatwo można było je tam stracić. Na tym trzecim jeziorku kilka tygodni później widzieliśmy z Brigitte bobra, z tą drobną różnicą, że pojechaliśmy tam w dzień. Nie dało rady wyrwać się w nocy, bo miała co chwilę szlaban i zakaz spotykania się ze mną. Jednakże wyskoczyć do Janowa na bagna jest super, ale w nocy i bardzo polecam ;) dla dodania pikanterii skok na dolocie.... na własną odpowiedzialność oczywiście :) 
 

Dzwon przed maską


Pokonując dziennie około 100 kilometrów, oraz średnio w miesiącu dwie trasy Otwock - Żywiec i cztery Otwock - Hajnówka. W przeciągu jednego miesiąca potrafiłem przekroczyć pięć a czasem siedem tysięcy kilometrów. Pomimo ogromnego zmęczenia dalej mogłem jeździć dalej i dłużej. Uwielbiam jeździć, aczkolwiek większa liczba przejechanych kilometrów sprawia, że często jesteśmy w najróżniejszych niebezpiecznych sytuacjach na drodze, czasem uczestniczymy w wypadkach i to najczęściej nie z naszej winy. Naoglądałem się bardzo dużo wypadków, łącznie ze śmiertelnymi. Przejechałem setki tysięcy kilometrów po autostradach całej europy i muszę niestety przyznać, że na terenie polski widziałem najwięcej najpoważniejszych wypadków. Było to wiosną 2000 roku, jechaliśmy z Brigitte z Pęclina do Otwocka. Pędziliśmy sobie wiekowym kaszlaczkiem z pięknymi chromowanymi zderzakami rocznik osiem zero. Pomalowany w panterkę, bo po pierwszej zimie kolor na łatki nie był dokładnie dobrany, a rok później kolejne łatki były jeszcze jaśniejsze od dwóch poprzednich kolorów. Hamulec ręczny stanowił raczej ozdobę, nigdy nie dał się naprawić, a pod maską 5-cio kilowa gaśnica od stara, która swoją wielkością tworzyła strefę kontrolowanego zgniotu. Jak to bywa w tego typu mobilach strefa ta kończy się zazwyczaj na tylnej szybie, czego na szczęście nigdy na swojej skórze nie sprawdziłem. Otóż pędziliśmy 
Brigittowym maluszkiem od Wólki Mlądzkiej ulicą Żeromskiego. Przejazd kolejowy w Otwocku znajduje się na wzniesieniu ograniczając widoczność, czyniąc dwa skrzyżowania po obu jego stronach bardzo niebezpiecznymi. Dojeżdżaliśmy do niego będąc na samym szczycie wzniesienia zwalniając prawie do zera i przeciągu zaledwie pięciu sekund byliśmy świadkami dantejskiej sceny. Z naprzeciwka nadjeżdżała zielona daewoo nubira na otwockich blachach z przepisową prędkością. Dziadek jechał z babcią do kościoła, byli jakieś 10 metrów przed nami. Przed przejazdem zaczęli zwalniać pomimo pierwszeństwa, jadąc bardzo ostrożnie. Z mojej lewej strony, ulicą Armii Krajowej od strony Celestynowa z ogromną prędkością leciał czarny mercedes 190-tka. Gdy wyłonił się z za budki dróżnika na sekundę wcześniej wiedziałem co się zaraz stanie. Nie było nawet sekundy by zareagować, ani momentu by dać im jakikolwiek znak, że zaraz dojdzie do tragedii. Mercedes wbił się w nubirę w przednie i tylne drzwi od strony pasażera, przekazując mu całą siłę uderzenia. Nubira poruszając się z pewną prędkością w naszą stronę po otrzymaniu uderzenia oderwała się od ziemi. Zaczęła się obracać w powietrzu, lecąc w kierunku naszego maluszka. Koła jej uniosły się na wysokość naszej przedniej szyby. Zamarliśmy ze strachu czekając kiedy nubira wbije się prosto w nas. Siła była tak potężna, że uderzony pojazd wyrzucony w powietrze z prawego pasa na którym jechał obracając się spadł najpierw dwa metry od nas z naszej prawej strony na lewe pobocze, przelatując przed naszymi wielkimi jak dwa euro oczami. Po upadku na ziemię nie zatrzymał się jeszcze. Z całym impetem obrócił się jeszcze o 180 stopni wbijając się w niskie betonowe ogrodzenie już za torami. Mercedes nie odbił się daleko, gdyż cały swój impet oddał koreańcowi, obrócił się o 180 stopni i zatrzymał tylnymi kołami na chodniku. Pomimo całej pielgrzymki która szła i wracała z kościoła szczęśliwym trafem nikogo nie było w polu rażenia. Nubira zrobiła całe 360 stopni lecąc na wysokości metra przed nami, spadając dwa metry obok bladej Brigitte, rozbijając się za nami. Największy moment strachu mieliśmy widząc spód samochodu, rurę wydechową, koła, półosie przed samymi oczami i ten krzyk. Krzyk tej kobiety był tak przeraźliwy, że wydawał się nie mieć końca. Słyszeliśmy go przed sobą a skończył się za nami. Jak w ówczesnym nowym kinie femina dolby surround, z tą drobną różnicą, że mieliśmy to na żywo. Przez kolejnych kilka sekund cisza. Grobowa cisza. Wyskoczyłem z samochodu na środek skrzyżowania. Wszyscy się zatrzymali w promieniu 50 metrów i nikt nic nie mówił. Totalna cisza. Patrze na merca, który stał przodem w moją stronę. Zderzak zaczynał, się przy przedniej szybie. W środku dwóch młodych chłopaków po około 25 lat. Pomimo całkowicie zmiażdżonego przodu silnik wciąż w nim pracował. W czasie uderzenia włączyły mu się wycieraczki na najszybszy bieg. Młody człowiek był całkowicie w szoku. Zaczął wychodzić z samochodu. Nie słyszał nic co do niego mówiłem. Pokazałem mu więc na migi by wyłączył silnik. Zrobił to. 
Wciąż powtarzał, że 'nie chciał, że śpieszyli się do szpitala do kogoś z rodziny'. Nie byli miejscowi. Numery mieli warszawskie i przeoczyli wielki, czerwony znak stopu. Faktycznie jadąc szybko wzdłuż torów sam się czasem zapomniałem, że to ulica przecinająca przejazd ma pierwszeństwo. Ja, byłem miejscowy i czasem zamyślony o tym zapomniałem, co dopiero chłopaki z Wawy, którzy jeszcze śpieszyli się do szpitala. Spojrzałem w kierunku daewoo. Uderzone drzwi były od mojej strony. Zobaczyłem krew. Brigitte się odwróciła. Zbiegło się tam kilkanaście osób. Nie mogli otworzyć drzwi od strony pasażera. Dziadek wysiadł i ludzie zaczęli wyciągać babcię. W kilka sekund po wypadku, ktoś zadzwonił po pogotowie. W tym momencie nadjechali teściowie, daliśmy im znać, że nam nic nie jest, żeby jechali dalej. My zaraz do nich dołączymy. Zanim teść odjechał już słychać było dźwięk karetki, która przyjechała na miejsce zdarzenia w przeciągu trzech minut. Sanitariusze wyjęli nosze, przełożyli delikatnie kobietę i błyskawicznie odjechali w stronę szpitala. Pytałem czy w jakiś sposób mogę pomóc. Może chcą moje dane jako świadka. Podziękowali mi. Otrzymali za chwile pierwszą pomoc medyczną, nie byliśmy już potrzebni, odjechaliśmy stamtąd resztę drogi jadąc nie więcej niż 40 km/h. Miałem zwyczaj skakać z tego przejazdu, różnymi sprzętami. Po tym wydarzeniu, już tu nigdy więcej nie skoczyłem. Możesz jeździć najlepiej i najbezpieczniej, stosując się do wszelkich przepisów ruchu drogowego i mieć staż kilkadziesiąt lat za kółkiem, być doświadczony i mając przejechane setki tysięcy kilometrów ... a nadchodzi jedna chwila ... moment ... ułamek sekundy, nie znasz dnia ani godziny.

Star 200

Po 'popsuciu' zastawki i kilku maluchów postanowiłem kupić stara 200. Staruszek bardzo mi odradzał tego zakupu, a ja chciałem mieć własną ciężarówkę. Kilka tygodni później pojechałem z bratem mojej mamy Piotrkiem do Izabelina pod Warszawą i przyprowadziłem eleganckiego zielonego Stara 200 skrzyniowego. Podobno nie jeździłem nim wolniej niż osobówkami. Ale nie zgadzam się z tym bo rozpędziłem go do 110 km/h pomimo, że licznik miał do 90 km/h. Każdy wyjazd nim w góry było to niesamowite przeżycie. Na 90% byłem pewien, że coś się w nim popsuje. Woziłem w kabinie dwie skrzynki pełne narzędzi mogąc w razie potrzeby rozkręcić w nim wszystko na drodze. Tych awarii było tak dużo, że większości z nich nie pamiętam. Znajomi, których ze sobą zabierałem przypominali mi co się przy kim popsuło. Pamiętam, jak jadąc do Żywca. Zatankowałem do pełna na stacji w Piotrowicach przed Górą Kalwarią. Wtedy jakimś cudem urwał się przewód paliwowy. Co ciekawe nie przewód zasilający pompę wtryskową tylko powrotny do zbiornika. W związku z czym paliwo było cały czas podawane do silnika, jednakże do zbiornika nic nie wracało. Paliwo lało się strumieniem wody z kranu. Dojechałem do Góry Kalwarii i każdy kto mnie wyprzedzał trąbił, dawał znaki światłami, że coś jest nie tak. Oczywiście kontrolka paliwa nie działała i nie mogłem wiedzieć, że na górce przed Górą wypompowało mi już ponad 100 litrów ropy. Na skrzyżowaniu <obecnie rondo> skręciłem w prawo i się zatrzymałem. Droga za mną była cała zalana paliwem. Stanąłem przed staruchem a z całego silnika leje się paliwo. Zanim wyłączyłem silnik wszędzie było pełno ropy, płynęła sobie nawet przy krawężniku. Naprawiłem to w minutę zakładając na plastikowy przewód nową złączkę ściskaną śrubokrętem zamieszczając przewód powrotu na swoim miejscu. Zmierzyłem następnie góralskim sposobem ile mam paliwa. Mianowicie zanurzając końcówkę metrówki w zbiorniku aż dotknie dna, następnie patrzyłem ile centymetrów się zanurzyło i obliczałem ile mniej więcej mam paliwa. Zostało mi około 30 litrów ze 150 litrowego zbiornika napełnionego do pełna 10 kilometrów wcześniej. Średnia spalania wyszła mi taka sama jak niemieckiego lekkiego czołgu Panzerkampfwagen I z II Wojny Światowej 100 litrów na 10 kilometrów. Gdybym miał większe zbiorniki i nikt by mnie nie zatrzymywał z pewnością mógłbym porównać starucha do Tygrysa który palił 500 litrów na stówę, ale na szczęście miałem maleńki 150 litrowy zbiorniczek.

Kaszlak


Po zastawce kupiłem kaszlaka, jak każdy szanujący się małolat, by nie drałowac z buta, lepiej było źle jechać niż dobrze iść. Był to pierwszy z czterech jakie się 'popsuły' pod moją nogą, nie zawsze lekką. Pojechaliśmy z Gerwazym do Nadbrzeża, odwiedzić Olkę, Sławka i Dorotę. Gerw poprosił mnie o przejażdżkę, chciał pierwszy raz w życiu pojechać samodzielnie pojazdem mechanicznym. 
Jeździ po wszystkich ... chodnikach :)
Dlaczego nie? Nie będę przecież wyrodnym bratem i dam mu spróbować. Miałem wtedy 18 lat, więc z obliczeń mi wynika, że młody miał wtedy 12 wiosen na karku. Nie mogłem mu dać jeździć po asfalcie - co by nas glinicjańci nie zatrzymali - ani po podwórku Sławka – co by nikt na nas nie podkablował - więc pojechaliśmy za wał przeciw powodziowy nad samą Wisłę. Tam oprócz wędkarzy w dzień nikt nie jeździ. Droga prosta z płyt betonowych z jednym zakrętem 90 stopni. Droga leci wzdłuż wału od strony rzeki następnie skręca w lewo do samej Wisły. Pobocza nie było, bo stan wody w rzece był na tyle wysoki, że woda podchodziła pod same płyty betonowe, aczkolwiek nie było jej widać na pierwszy rzut oka, bo wszędzie było pełno roślinności, gałęzi i różnego rodzaju zielska. Młody wsiadł za stery. Oczy zrobiły mu się duże jak 5 zeta i ten dziwny uśmiech. Sprzęgło, jedynka i lekkim zrywem rzuciło nas do przodu. Toczymy się. Moc panowania nad samochodem tak go zahipnotyzowała, ze całkowicie odłączył się od świata zewnętrznego. Był tylko on i kaszlak. Nie słyszał kompletnie nic, co do niego mówiłem. Zareagował tylko na słowo sprzęgło, by wrzucić dwójkę. Toczył się jakieś 20 czy 30 na godzinę z niesamowitym uśmieszkiem, który zaczął budzić moje podejrzenia. Jedziemy wzdłuż wału, do zakrętu mamy z 50 metrów. Mówię 'zwalniaj powoli, zakręt'. Chyba się czuł jak kapitan tankowca który manewr wykonuje z kilku kilometrowym opóźnieniem, bo nawet nie drgnął, tylko dalej uśmiechał się durnie co zaczęło mnie stresować. Widzę już oczami wiary jak nurkujemy w Wiśle, więc muszę błyskawicznie temu zapobiec. 'Hamuj!' krzyczę. Totalny brak świadomości. 'HAMUJ!!!' Drę się z odległości 15 centymetrów i dupa. Jedzie jak jechał prościusieńko do wody jak jechał. Zdążyłem tylko w ostatniej chwili złapać za kierownicę i skręcić ostro w lewo. Weszliśmy w zakręt poślizgiem. Wyprostowałem i krzyczę dalej 'Hamuj!, Stój!, Zatrzymaj samochód!' Zero reakcji. A teraz jesteśmy na prostej do wodowania statków, czy tam mostu pontonowego. Zdenerwowałem się już tak bardzo, że siedząc na siedzeniu pasażera z moim wzrostem nie mając za dużo miejsca, podnieść nogę i wepchnąć ją na pedały. Przyciskając z całej siły jego nogi wcisnąłem hamulec. Zatrzymaliśmy się w połowie drogi przed zjazdem. Roztrzęsiony, drę się 'Wysiadaj!!!' A on dalej z tym głupkowatym uśmieszkiem gapił się w siną dal, a raczej w siną Wisłę. Wywaliłem go z fotela kierowcy, wykręciłem nawrotkę i oddaliłem się czym prędzej z miejsca gdzie Gerw chciał z kaszlaka zrobić łodź podwodną. Więcej nie dotknął się niczego czym jeździłem. Dopiero 13 lat później prowadził moją betę z nad 'Morskiego Oka' w dawnym siedleckim, gdy leżałem w bagażniku z 40 stopniową gorączką. Teraz jeździ spoko, ale to co wtedy przeżyłem na bank 
1982 rocznik, chromy :)
dodało mi kilka siwych włosów. Taki total stresior nie zdarza się co dzień. Dostałem extra nauczkę, że małolatom nie wolno dawać samochodu. Zapomniałem w tamtym momencie jak ja się czułem gdy pierwszy raz sam prowadziłem Merawkę 123, z wiadomym sqtkiem. Kilka tygodni później Carlos jechał kaszlakiem Brigitte w podobnym szoku, również nie słysząc jak się darła by się zatrzymał. Co prawda umiałem jeździć osobówkami od 11 roku życia, a ciężarówką 608 - ką jeździłem po Otwocku mając 13 wiosen, ale nie zaufałem już żadnemu młokosowi, to znaczy 'doświadczonemu kilkunastoletniemu kierowcy'.


Czasówka do Hajnówki


Całkiem szybki jak na swoje lata :)
Jeżdżąc często z ojcem do Hajnówki, poznałem tą trasę na pamięć. Droga zabierała fatherowi 3 i pół godziny. W tamtym właśnie okresie w 1992 roku poznałem Tomka Bartoszuka na którego w Paryżu wszyscy wołają Soldares. Postanowiłem sobie, że pojadę po tej trasie szybciej. Jeździłem tam najróżniejszymi sprzętami, szukając wszelkich skrótów i szybszych przejazdów. Nie było trudno pojechać szybciej, w końcu od znaku drogowego Otwock do znaku Hajnówka było dokładnie 225 kilometrów. Pamiętam że pierwszy dobry czas osiągnąłem jadąc białym polonezem 'primą'. Miałem wtedy czas 1:54:16 sekund. Jeden jedyny raz udało mi się go pobić, innym z kolei polonezem. Ciekawe, że jeszcze starszym modelem, mianowicie 'akwarium' pożyczonym od znajomka Jarka z Zabierzek. Otwock - Hajnówka w 1:51:10. Był to wtedy mój absolutny rekord. Dojeżdżając do 'mety' miałem bardzo adrenalinowe hamowanie. Tablica z nazwą miasta jest w puszczy. Na czas jeździłem przez Kleszczele bo mniejszy tam był ruch i przez wioski można było ciąć prawie bez przerwy 140 km/h. Na długiej prostej przed samą Hajnówką można było lecieć 1.7 Na wysokości znaku po moim pasie toczył się ciągnik z jakimś śmiesznym sprzętem do robienia czegoś tam na polu. Oczywiście musiałem go wyprzedzić, by nie tracić cennych sekund. Z naprzeciwka mknęła w moim kierunku biała osobówka. Kierując jedną ręką - w drugiej miałem stoper, by go zaraz wyłączyć - spostrzegłem w ostatniej chwili, że się nie zmieszczę. Pisk był niesamowity. Oczami wyobraźni, widziałem już te metalowe precle wbite w maskę poldka. Hebel wyhamował mnie na tyle, że osobówka zdążyła przejechać, a ja z całym impetem wyskoczyłem zza ciągnika o centymetry od dwóch pojazdów. Potem meta - stoper - 1:51:10. Nie zapomnę tego czasu. Dopiero kilka sekund po tej akcji poczułem, że jestem cały spocony i postanowiłem już więcej na czas nie jeździć. Było kilka momentów 'na granicy'. Raz krowa wyszła na mój pas, minąłem ją na klaksonie przy prawym poboczu, przy kulturalnej 
prędkości. Innym razem jakiś dziadek na wiosce cofał wozem konnym na ulicę. Też go musiałem strąbić. Potem wyrobiłem sobie nawyk. Wpadając do jakiejkolwiek wioski lewa ręka wędrowała automatycznie na klakson. Do dziś mam ten tik :) Teraz spokojnie ten czas bym pobił, bo teraz jest czym polatać. Paweł kumpel z Paryża pochwalił się raz że poleciał swoją betą 2.3 w terenie zabudowanym. Oczywiście z moim upartym charakterem nie mogłem tego przeżyć, więc przy pierwszej nadarzającej się sposobności przycisnąłem do 2.4, należy dodać że z 5 osobami na pokładzie i to na dawnej hajnowskiej trasie. Tak wiem, że to nie jest mądre, ale uczucie niesamowite :) Paweł ostatnio zamknął budzik w 330 - stce <250 km/h> na jakiejś autostradzie, na razie tego nie pobije, bo moja 528 lata tylko 2.4 przy średnim spalaniu ponad 16l/100km ;) Przypomina mi się jeden z wcześniejszych razów gdy leciałem na czas mercem 'beczką'. Za miejscowością Liw jakiś dziadek zatrzymywał 'okazję'. Zatrzymałem się błyskawicznie. Dziadek chciał podjechać z 5 kilometrów do Węgrowa. Usiadł z tyłu z prawej strony. Gdy zobaczył jak ruszyłem, złapał się dwoma rękami rączki nad oknem. Gdybym nie wyprzedzał na ciągłej i na moście przed Węgrowem pewnie dojechałby z nami tam gdzie potrzebował. Jednakże stwierdził, że musi natychmiast wysiąść, bo już przejechaliśmy miejsce gdzie chciał wysiąść. Za szybko z młodym nieznanym kierowcą pewnie nie pojedzie. :) 


Zastawka


Moje pierwsze auto.
W `98 będąc podmiotem gospodarczym postanowiłem kupić sobie pojazd. Ciepłego czerwcowego południa przyjechał do sklepu klient z Karczewa zieloną zastawą 1100. Była pięcio-drzwiowa, cztero biegowa i tak mi się spodobała, że wypaliłem klientowi pytanie czy nie chcę jej sprzedać. 'Dlaczego nie?' Odparł 'Ile?' Pytam '15 milionów', ja od razu '13 baniek'. '14 i jest pańska' 'Stoi' Po tak krótkiej negocjacji, pojechaliśmy do niego, na prędce spisaliśmy umowę i godzinę później byłem właścicielem najpiękniejszej zastawy 1100 na świecie. Nie było ważne, że podwozie było całe przerdzewiałe, że brała więcej oleju niż benzyny, gaźnik się zacinał, prędkość maksymalna wynosiła 90 km/h i wszystko w niej trzęsło się i skrzypiało jak w kurniku. Była moja i tylko moja i już nie musiałem prosić Brigitte o jej ukochanego maluszka by gdziekolwiek pojechać. Nazajutrz od razu z Marcinem, który wtedy u mnie pracował zamontowaliśmy 'sprzęt' grający. Mogłem się wtedy toczyć po Otwocku i okolicach furą z muzą i 'zimnym łokciem', słuchając nałogowo ballad metaliki i G'n's. Na początku padł w niej gaźnik to kupiłem nowy. potem okazało się, że cała tylna belka trzymająca koła jest spróchniała i w każdej chwili mogę zostawić koła na pierwszym dołku. Nic nie szkodzi, zaprowadziłem ją do Świdra i za 4 bańki pospawali mi cały spód. Na ognisku CB radiowców, pożyczyłem ją Mateuszowi <sąsiadowi z Batorego>, który już nią nie wrócił. Do dziś nie wiem jak on to zrobił, że przestawił rozrząd i pogiął zawory. Więc czekał mnie remont silnika. Remont zrobił mi mechanik na Okrzei, który znał się nie źle na zastawach. Za kolejne 14 baniek wyjechałem moim zielonym żuczkiem na test. Trasa testowa zawsze była ta sama, obwodnicą Otwocką ze Świdra do Otwocka Małego. Tym razem wyciągnęła 135 km/h. Ale byłem dumny. Wyprzedzałem wszystko. Miała tylko jedną wadę, coś było nie tak z układem kierowniczym. Jadąc prosto potrafił sam rzucić samochodem w lewo lub prawo na metr, co przy prędkości ponad 100 km/h bywało bardzo niebezpieczne. Wyprzedzałem raz na trasie testowej jakiegoś dziadka i właśnie w momencie wyprzedzania, rzuciło mnie około metra w stronę dziadka. Trochę mnie ta samowolka wystraszyła, a dziadek zaczął hamować i chyba z pół minuty jechał trąbiąc na mnie. Moją niepełnoletność zakończyłem mocnym akcentem. Mianowicie uśmiercając moją ukochaną zieloną bryczkę. Jechałem wtedy z Radkiem. Umówiliśmy się w kilka osób żeby wyskoczyć do kina do Warszawy. 
Ciągle się sypała, ale była moja :)
Brat Radka, Artur i Sławek pojechali kilka minut wcześniej kaszlakiem. Nie mieliśmy się co martwić. Zastawka latała 135 km/h więc spokojnie ich dogonimy. Artur pojechał Wałem Miedzeszyńskim, więc szybko przemknęliśmy ulicą Batorego i za chwilę byliśmy na Świdrach Wielkich na takim dużym skomplikowanym skrzyżowaniu. Przed skrzyżowaniem miałem na blacie 90 km/h, pamiętam bo nie zwalniałem tam nigdy. Mknęliśmy ulicą Kraszewskiego. Dojeżdżając do skrzyżowania, droga skręcała w lewo na tyle, że nie widziałem końca zakrętu. Zdziwienie moje sięgnęło zenitu gdy na mój pas ruchu zaczął powolutku wtaczać się stary polonez <prima>. Błyskawicznie opracowałem plan ominięcia go po angielsku, mianowicie z lewej. Byłem już na lewym pasie, a ten baran stwierdził, że jednak wróci na swój pas i pozwoli mi przejechać moim. Znów wyjechał mi na czołówę. Skręciłem najmocniej na ile pozwoliła mi zastawianka by z powrotem odbić w prawo, niestety przy tej prędkości nie można sobie jeździć slalomem. Nie udało nam się bez szwanku wjechać na nasz pierwotny pas ruchu. Poldek w końcu stanął na środku, a my trafiliśmy go przednim lewym błotnikiem i połową maski. Jego trafiłem w przedni lewy błotnik kasując mu dalej, drzwi kierowcy, drzwi pasażera, szybę pasażera z tyłu, próg i tylne koło. Przy uderzeniu zgniotło się całe przednie zawieszenie z lewej strony. Koło miałem w poprzek i to ono nas wyhamowało jakieś 100 metrów dalej. Widząc wybrzuszoną maskę wiedziałem, że dalej już nie pojadę. Zresztą kierownica już nie reagowała na jakąkolwiek próbę manewru. Zostawiając na asfalcie 100 metrowy czarny pasek z gumy. Przy tej prędkości biorąc go na maskę nie wyszlibyśmy z tego cało. Pasy bezpieczeństwa były tak luźne, że można byłoby się nimi okręcić dwukrotnie. W związku z tym, że to był już mój drugi poważny wypadek, wyszedłem z autka całkiem na luzie. Radek drżał cały. Był niesamowicie wkurzony na wafla, który nie potrafił szybko zjechać ze skrzyżowania. Faktem jest, że cięliśmy całkiem szybko. Zaraz przyjechały dwie lawety i po nich policja. Ponieważ uderzenie odbyło się na moim pasie ruchu, pomimo nadmiernej prędkości Pan Władza stwierdził, że wina jest po stronie wafla. Szczęście, że nie było ofiar, w takim wypadku badaliby drogę hamowania i wtedy beknął bym za wszystko. Pożegnałem się tamtego dnia z moją zieloną bryczką, którą kupiłem 4 tygodnie wcześniej i potroiłem jej wartość. Następnie poznałem w jaki sposób działa Polski Zakład Ubezpieczeń który wypłacił mi za nią 8 milionów.

PHU BORAF


Mając na karku dopiero 19 wiosen zostałem podmiotem gospodarczym. Jako szczeniak nie mający nawet 20 lat stałem się odpowiedzialny za prowadzenie sklepu z drewnem, za zamawianie towaru, dostawy, transport, podatki, czynsze i całą masę długów. Zatrudniłem Wojtka z Międzyrzeca Podlaskiego, ale wytrzymałem z nim tylko trzy miesiące.
Wojtek był ... hmm, bardzo osobliwy. Nie miał biedak gdzie spać, więc pozwoliłem mu mieszkać w sklepie w biurze. To co Wojtek wyczyniał, było niemożliwe do opisania. Spróbuję jednak coś sobie przypomnieć. To był totalny luzak. Jak klient prosił o ćwierćwałek, wziął jeden z paczki, (a wszystkie były długości 2,6m). Klient do niego, ale ja potrzebuję tylko metr. A ten zamiast wziąć z kąta gdzie stało ich tysiące, złamał najlepszy i najdroższy kolanem na pół i mówi: `Proszę, policzę za 1m` :) totalny luzak. Denerwowało go, że w biurze okno się nie otwiera, gdyż nasz gospodarz po prostu zabił je gwoździami, by go nie otwierać i nie blokować jego wąskiego przejścia na tylne podwórko. Wpadł na pomysł, że okno może się otwierać do wewnątrz, nie biorąc pod uwagę, że zawiasy są w dół przykręcił je. Przy pierwszym otwarciu okna mało nie spadło na podłogę, więc wpadł na kolejny genialny pomysł. Przybić okno gwoździami, tym razem od środka. Genialnie, tylko, że teraz padający deszcz wlewałby się do biura. Po ochrzanie od gospodarza, zainstalował je tam gdzie było pierwotnie.
Gdy Marcin Strzyżewski skończył szkołę, zaczął pracować u mnie jako sprzedawca. Bardzo dobrze mi się pracowało z Marcinem, gdy firma zaczęła chylić się ku upadkowi, załatwiłem Marcinowi pracę u Jarka w Gadce i zatrudniłem Piotrka Gąsiorowskiego, który akurat w tamtym okresie miał w życiu pod górkę. Piter jest bardzo dobrym handlowcem i negocjatorem. Niestety pomimo jego drygu do handlu nie udało się utrzymać firmy wskutek coraz to nowych kłód rzucanych przez konkurenta. Jedną z nich było 'przypadkowe' zniknięcie mojego stara.
Gerw bardzo często przyjeżdżał do mnie do sklepu. Gdy nie było klientów, graliśmy na kompie, układaliśmy towar, opalaliśmy się czy majsterkowaliśmy coś przy samochodach. Przyjechał raz na BMX–ie i wyskoczył, żeby za ostatnie grosze kupić sobie pączka. Kupił go i wracał już do nas z powrotem, trzymając w prawej ręce pączka a lewą kierował. W pewnym momencie jakaś gruba baba zaszła mu drogę i młody by w nią nie wjechać zrobił unik. Niestety stracił równowagę i upadł na prawą stronę pięknie rozgniatając pączusia tak, że aż mu wyszedł między palcami. Jak doturlał się do sklepu i nam to opowiedział przez minutę nie mogliśmy opanować wybuchu śmiechu. Nie długo Gerw najeździł się na tym pięknym niklowanym rowerze. Miał manię opierać go o witrynę sklepową bez żadnego zapięcia, w końcu zaraz wychodzi, a tak zapinać i odpinać strasznie męczy człowieka. Kupuje sobie w najlepsze jakieś słodkości a jakiś małolat na jego oczach bierze rower i zaczyna z nim uciekać. Gerw puścił się migiem za nim, biegł długo. Na jego szczęście akcję widział jakiś taksówkarz i dogonił gnoja. Przycisnął go furą do jakiejś siatki i skopał gówniarza. Gerw odzyskał wtedy rower, ale żadnej nauki nie wyciągnął dla siebie z tej lekcji, bo kilka tygodni później inny rowerokrad na jego oczach buchnął mu sprzęt. Nie było już taxówkarza a młody biegł za wolno, by go dorwać, więc pozostało mu tylko pożegnać się z chromowanym prezentem z Niemiec.

PHU WOMAR


           W roku `97, mój staruszek wpadł na pomysł wraz ze mną, by jako dorosły człowiek stanąć na wysokości zadania związanego z firmą. Był to sklep z drewnem. Boazerie, mozaiki, schody, listwy i w ogóle wszystko co może być z drewna. W `91 roku ojciec razem z Waldkiem Czerwieńcem założyli spółkę o brzmiącej ukraińskiej nazwie "Wo-Wa" :) Była wtedy jakaś taka ogólnopolska mania nazywania spółek od imion wspólników. WoWa - Włodek, Waldek, WOMAR - Włodek, Marysia, BORAF ;P :D. Po niedługim czasie, zarząd korporacji Wo-Wa :) uznał, że dwóch prezesów całkowicie nie wystarczy. Dobrali jeszcze kolejnych dwóch. Mieli wtedy dwa sklepy w Otwocku. Na Wawerskiej jeden, a drugi na Kupieckiej. Było czterech prezesów i dwóch pracowników :) Sławek <Czarny> nabijał się z nich. Jak ktoś mu dawał jakieś polecenie, mówił mu 'Nie możesz tak mną rządzić, jedynie jedną drugą mnie tylko :) I jak to bywa w jednomyślnym zarządzie, zyski tak pięknie poszły na minus, że się wszyscy rozseparowali w trybie natychmiastowym. Po mało zgodnym rozstaniu, powstała firma WOMAR, która istniała do roku 2000. W swojej szczytowej kondycji firma była w posiadaniu trzech sklepów z drewnem <Dwa w Otwocku i jeden w Karczewie> i podpisana umowę na otwarcie czwartego obok pierwszego na Wawerskiej, tylko tym razem z panelami, gdyż rynek polski zaczął nasycać się beznadziejnymi panelami wiórowymi na początek i z MDF-u następnie. Żeby zapełnić towarem wszystkie metry kwadratowe sklepów oczywiście potrzeba było floty, funduszy znaczy się. Takim oto sposobem narobiło sie inwestorów i cichych wspólników i w krótkim czasie dochody były mniejsze niż odchody, zarobki , znaczy się :) :P Na koniec całego początkowego zamieszania staruszek został sam i nie źle sobie radził. To w tamtych latach spłacił nasze mieszkanie i kupił tego nieszczęsnego dla mnie merola. Na Wawerskiej został Czarny, a na Kupieckiej Kacper. Przychodziłem codziennie do Czarnego po lekcjach i uczyłem się handlu. Bardzo mi się to podobało. Kontakt z klientami, zamówienia. Za małolata przyjmowałem najbardziej skomplikowane zamówienia praktycznie na wszystko co można było zamówić u producentów z drewna. Praktycznie raz na tydzień, lub raz na dwa tygodnie, staruszek jechał za Żywiec do górali po boazerię świerkową. Przyjeżdżał załadowany po dach niebieskim Mercedesem 608 i zawsze rozwalał nas <mnie i Czarnego> tekstem, chłopaki chodźcie, musimy rozładować samochód. Wyładowywał jedną, najwyżej dwie paczki boazerii i zawsze znikał w bliżej nie wyjaśnionych okolicznościach, załatwić coś nie cierpiącego zwłoki. Cały staruszek. Raz gdy zdarzył się wypadek. Mianowicie podpalono nam salę gdzie chodziliśmy na zebrania. Nazajutrz przyjechało kilkaset osób by uratować to czego nie zniszczył ogień a teraz niszczył deszcz. Staruszek przyszedł, wziął łopatę, wykonał gest kopania, poczekał, aż mu zrobią fotkę i się zmył, artysta.Co ciekawe WOMAR istnieje do dziś, Zenek nie zmienił nazwy, przynajmniej tak jest w necie.

Brigitte


Zawsze uśmiechnięta :)
Bogusię, którą wszyscy znają jako Brigitte znałem od zawsze, że tak powiem. Żyliśmy obok siebie, wczesne dzieciństwo spędziliśmy na jednym osiedlu nie wiedząc nawet o swoim istnieniu. Później jej familia wyprowadziła się do Emowa koło Wiązowny. Spotykaliśmy się dwa, trzy razy w tygodniu, głównie na zebraniach. Jej staruszek często organizował ogniska i spotkania w Pęclinie na których się widzieliśmy, aczkolwiek byliśmy ciągle dla siebie obojętni.
Latem 1995 roku pojechaliśmy na ośrodek pionierski do Uchowa koło Łap na mazurach. Nie potrafiłem się jeszcze wtedy pozbierać po rozstaniu się z moją pierwszą miłością, Elą z Płocka. Mój przyjaciel, Piotr G* już nie wiedział jak ma mi pomóc. Nauczył mnie, że aby wyleczyć się z jednej miłości muszę poznać kogoś innego. Sprytnie skierował moją uwagę właśnie na Bogusię. Jak każdy facet, widzę ładne, zgrabne ciało kobiety, która kręci się blisko mnie. Jak chodziliśmy się kąpać w Warcie Pietrov mówi do mnie. 'Spójrz na Bogusię! Zobacz jaka ona jest zgrabna'. Dopiero od tego momentu zacząłem widzieć w niej kobietę i zacząłem się nią interesować.
Umawialiśmy się coraz częściej, aż w końcu widzieliśmy się codziennie, cały czas chodząc na głoszenie, aż w końcu Brigitte zaproponowała, że możemy się spotkać tak po prostu, a nie na pracę. Od kolejnego dnia widzieliśmy się już codziennie. Wszędzie chodziliśmy razem. Byliśmy tak nierozłączni, że każdy kto nas znał, wiedział, że jestem facetem Bogusi od zawsze. Godziny leciały nie wiadomo kiedy. Spojrzałem tylko w jej oczy i nie wiem kiedy mijały trzy, cztery godziny, a moja Brigitte musiała już jechać do domu. Jeździła wtedy codziennie na rowerze po minimum 30 kilometrów. Wyrobiła się wtedy niesamowicie. Miała taką formę, że wytrzymałością fizyczną przewyższała niejednego faceta. Jak wchodziliśmy na Babią Górę dotrzymywała mi kroku cały czas wyprzedzając wszystkich wchodząc na szczyt jak i schodząc.
Pewnego razu gdy mieszkaliśmy w Otwocku w bloku, na parterze na Batorego, młody miał często fazy z lunatykowaniem. Dwa razy sam go przyłapałem. Środek nocy, a tu nagle otwierają się drzwi do połowy, wpada młody i na wpół zgiętych nogach, kolanami trzymając drzwi, a rękami klamek. Złapał drzwi i tak stoi. Obudziliśmy się, patrzymy na niego i nie wiemy o co mu chodzi. W końcu zapytałem głośno. `Młody! Co robisz?!` `Cicho! Pies mnie goni!` Usłyszeliśmy. `Wynocha spać!` Chyba się wtedy obudził, bo od razu zwiał do swojego pokoju. Kilka dni później znów przyszedł. Tym razem bardzo cicho wszedł do pokoju. Spałem jak zawsze z brzegu, a ten stanął nad nami i zaczął coś czarować nad głową Brigitte, jak afrykański szaman nad dogorywającym ciałem. Brigitte się zerwała ze strachu i mnie obudziła. Jego łapy były z pół metra nad nami coś wymachując. Pytam go: `Młody co robisz?' a on `Łańcuchy, tu są łańcuchy`. Strzeliłem go po łapach i w tej sekundzie się obudził i poszedł dalej spać. Natomiast kilka tygodni później przeszedł samego siebie. Wpada do nas około godziny piątej rano i krzyczy. `Oddawajcie mi moją kołdrę! Co to za głupie żarty!` `Nie mamy Twojej kołdry!`. Poszedł. Przychodzi znów za około godzinę. `Nie no oddajcie mi kołdrę! Gdzie ją schowaliście? To nie jest śmieszne!, zimno mi, aż się obudziłem` `Nie mamy Twojej kołdry! Nie wiesz po co nam Twoja kołdra?` Łaził, szukał jej, hałasował, aż w końcu poszedł spać przykrywając się jakimś kocem. Zasnęliśmy i znów za około godzinę coś nas budzi. Tym razem dzwonek do drzwi. Sąsiadka coś tam chciała. Paweł zaspany poszedł otworzyć, a ta na koniec mówi: `U państwa pod oknem jakaś kołdra leży`. Tak się zaczęliśmy śmiać z młodego :) że nie mogliśmy się opanować ze dwie minuty. Jak on do nas wlazł z tą kołdrą? Otworzył małe okno i wywalił dużą kołdrę i nie pokłół się o dziesiątki kaktusów które stały na parapecie, nikt nie mógł pojąć. A potem nas budził, bo mu kołdrę schowaliśmy. Kosmita normalnie. :)
W Paryżu moje życie było ustatkowane, kręciło się wokół zebrań i pracy. Dzień za dniem, tydzień za tygodniem, rok za rokiem. Cały czas u boku Brigitte ... do pewnego czasu, aż wszystkiego nie zepsułem, ale o tym kiedy indziej.

Wiązowna 05-462


Najczęściej gadając godzinami przez CB w końcu chcieliśmy się spotkać i potem mieliśmy jeszcze więcej tematów do nocnych pogaduchów. Tworzyły się też pary radiowe, rzecz jasna. Wybraliśmy się z Fatmanem, Sopelkiem, Aga i Roburem do Boryszewa koło Wiązowny odwiedzić radiową koleżankę. Mieliśmy oczywiście radio w samochodzie, więc namierzyć kogoś nie było trudno. Po spotkaniu na wizji i krótkiej konwersacji zbieraliśmy się do powrotu do Otwocka. Wyjechaliśmy na prostą z Duchnowa do Wiązowny i jak każdy młody człowiek włączyłem za głośno muzykę i czasem przestrzegałem przepisów dotyczących prędkości. Zapadła już ciemna noc. Na pokładzie miałem komplet i coś kufrze. Auto było obciążone i światła musiałem nieco opuścić, by nie razić mijających nas kierowców. Wjeżdżając do Wiązowny droga skręca pod katem 90 stopni w prawo. Oczywiście przed zakrętem jest znak informujący by zwolnic do 40 km/h, tylko cóż z tego skoro świecące w dół światła oświetliły go w ostatniej chwili. 
Odruchowo włączyłem 'długie' i ku mojemu przerażeniu nie zobaczyłem prostej drogi, tylko krzaki i drzewa. Całą drogę lecieliśmy nieco ponad setkę. Błyskawicznie wcisnąłem hamulec, ale niewiele to dao przy tej prędkości. Z całej siły skręciłem w prawo. Na nasze szczęście było sucho i nie było piasku na zakręcie. Siła odśrodkowa oderwała od ziemi koła z prawej strony. Z piskiem i pod kątem 45 stopni przejechaliśmy cały zakręt, spadając za chwilę na koła. Odruchowo się zatrzymałem, włączyłem awaryjne i wyszedłem sprawdzać opony. Żadna nie explodowała. Nawet nie były gorące w przeciwieństwie do mnie. Zacząłem drżeć. Trzęsły mi się ręce i nogi, dopiero po kilku chwilach mogłem kontynuować dalszą jazdę. Tylko Fatman wyszedł zobaczyć czy nic się nie stało, bo siedział z przodu na miejscu pasażera i widział wszystko tak dobrze jak ja. Reszta towarzystwa chyba nawet nie wiedziała co właśnie przeżyliśmy, bo zapytali 'dlaczego nie jedziemy?'. Nazajutrz dopiero przejeżdżając tamtędy zatrzymałem się i obejrzałem to miejsce. Rów tam był całkiem spory i gdybym nie puścił hamulca z pewnością wpadlibyśmy w niego tak jak kiedyś za Karczewem. Przynajmniej od tamtego wypadku nie blokuje hamulca do końca, gdy nie ma szans zatrzymać pojazdu przed przeszkoda. Po raz kolejny miałem więcej szczęścia niż rozumu :)

Mercedes 123 TD "Beczka"


Piękna 3 litrowa beczka.
Pierwszy `dobry` samochód w rodzinie, wzięty na raty, jak się nie mylę 25 listopada 1995 roku. Biały, skrzynia automatyczna, skóra, pełen wypas. Staruszek nie trzymał go na osiedlu, miał opłacony parking dla ciężarówki w lesie za osiedlem i tam też na początku stawiał merca. Ja od 1 grudnia `95 otrzymałem prawo prowadzenia pojazdów mechanicznych do 3 i pół tony. Zdałem za pierwszym razem jak na mechanika przystało, zresztą jeździłem od 13 roku życia, więc nie było to takie trudne. 7 grudnia ojciec wrócił zmęczony i nie chciało mu się odprowadzać auta. Nie musiał długo prosić. Jak każdy świeżak, zrobiłbym wszystko by tylko 10 metrów przejechać samochodem, w końcu mogłem już legalnie. Dał mi wtedy duży kredyt zaufania i bardzo tego potem żałował, na moje nieszczęście już nigdy potem nie dał mi swojego samochodu, bo zawsze słyszałem ten sam tekst. "Nie! Bo ty rozwalasz samochody!" Wyposażony w dowód rejestracyjny i kluczyk, oraz po wysłuchaniu wszystkich rad, ostrzeżeń i przykazań i zakazów zasiadłem za skórzanym kółkiem merca, całkowicie bez niczyjej kontroli. Ale był czad :D. I oczywiście zamiast pojechać od razu na parking, wspaniałomyślny Raph postanowił się polansować. Był 7 grudnia, około 20, temperatura na minusie. Wszędzie było biało a na drogach ubity śnieg, zarąbiście śliski, bo służby drogowe jak to przystało na prawdziwe polskie służby drogowe zostały zaskoczone `atakiem zimy` czy coś :) Podgrzałem świece dwukrotnie według przykazania ojca i odpaliłem 3-litrowego diesla. Potem lewarem wrzuciłem bieg 'D' i zaczął się toczyć. Uczucie nie do opisania. Władza nad samochodem z taką mocą (jak na tamte czasy). Poturlałem się na początek po drodze osiedlowej i jak przystało na szpanera z furą ;p muzyczka, otwarte szyby – jakoś mi zima nie przeszkadzała - i spotkałem koleżankę Ankę. Zapytałem czy chce się przejechać. Ania bardzo chętnie, uwielbiała jeździć :). Wyskoczyliśmy na obwodnicę otwocką i jak to `doświadczony` kierowca piłowałem go do 124 km/h. Szybciej się nie dało, pomimo że cisnąłem pedał z całej siły aż mnie noga bolała. Teraz sobie przypominam jak bardzo było to niebezpieczne, cała droga oblodzona, padał śnieg, noc. Zacząłem hamować przed skrzyżowaniem w Otwocku Małym, <teraz tam zrobili rondo>. Jechaliśmy od strony Świdra i chcieliśmy skręcić w prawo do Otwocka Wielkiego. Poznałem wtedy bardzo dobrze znaczenie słowa `poślizg`. Na całym skrzyżowaniu był lód przykryty lekką warstewką śniegu. Dałem kierunek w prawo, rozpoczynam manewr skręcania w prawo by pojechać przez Glinki. Manewr w prawo wykonałem tylko w 50% bo auto straciło całkowicie przyczepność i na skręconych na maxa w prawo kołach, pięknym ślizgiem polecieliśmy sobie w stronę wielkiego rowu. 
Ciężko było panować nad sobą :)
Miał dziad ze trzy metry głębokości, tylko, że dobrze to było widać dopiero w momencie wbijania się w ścianę zamarzniętej ziemi. Szarpnięcie pasów bezpieczeństwa było bardzo silne. Prędkość przy uderzeniu mogła wynosić około 40 km/h. Pas się tak naciągnął że prawie przywaliłem nosem w kierownicę. W momencie uderzenia o ziemię, wybuchła instalacja klimatyzacji. Wszędzie było czuć freon, samochód w mgnieniu oka się nim wypełnił. Oglądaliśmy za dużo filmów amerykańskich, w których każdy samochód wybucha i w panice zaczęliśmy szarpać klamki, które za żadne skarby nie chciały otworzyć drzwi. Byliśmy w potrzasku, jak w filmie i nie wiedzieliśmy dlaczego. `Przez tylne drzwi!` - krzyknąłem `Szybko!`. Samochód był pod kątem 45 stopni, także po odpięciu pasów spadliśmy na deskę rozdzielczą. Anka przecisnęła się pierwsza i wyszła tylnymi prawymi drzwiami, ja zaraz za nią. I odbiegliśmy na odległość wybuchu :D Byliśmy w szoku i nie czuliśmy bólu. Wyszedłem z tej kraksy bez szwanku, jak się później okazało, w czasie uderzenia pas bezpieczeństwa tak mocno się napiął, że złamał jej mostek. Po kilkunastu sekundach zatrzymał się pierwszy samochód, potem jeszcze ze dwa. Przybiegli też ludzie z Otwocka Małego bo usłyszeli huk wypadku. Ktoś krzyknął czy potrzebna pomoc. Odkrzyknąłem, że nie. Zaraz miejscowi polecieli po ciągnik i linę. Ktoś zadzwonił po pomoc drogową. Po kolejnych kilku minutach słychać było silnik ciągnika i za parę chwil wyłonił się z ciemności nieoświetlony Ursus 30-stka. Podczepiliśmy linę do haka w mercu. Szarpał i szarpał i nic. Koła mu się cały czas ślizgały na lodzie. Po kolejnych minutach w oddali od strony Świdra dało się zauważyć migające pomarańczowe światło autopomocy. Podjechał gość ciężarówką z platformą. Ursus się zmył. Gość z ciężarówki zahaczył metalową linę za hak, ale skutek był podobny jak z ciągnikiem. Rozwinął więc linę z przodu i obwiązał nią najbliższe drzewo. I dalej nic. Palił gumy, a merc jak nie chciał drgnąć, tak nie drgnął. Zaczął w końcu szarpać "na bujane". Merc zaczął się bujać, wtedy wszyscy z około 20 gapiów rzucili sie pchać ciężarówkę z okrzykiem `Pchojta Chopy!` <Prawdziwa wieś, a tak blisko otwocka :D> Po 2 minutach katorgi wyciągnęliśmy go wspólnymi siłami. Potem już rutyna, 1,2,3 wciągnął go na platformę. Podziękowaliśmy silnym chopom :) i pojechaliśmy do znajomego blacharza Faviera <Grześka>. Na trzęsących się nogach wracaliśmy z Anką na osiedle, mając kolejne mocne przeżycie w kolekcji. Anka pobiegła bardzo już spóźniona do domu, za co, jak się później okazało dostała lanie. Teraz ja musiałem jakoś ojcu powiedzieć, że jednak jutro nie jedzie samochodem do pracy. Przynajmniej nie tym :p Jak mu powiedzieć, że spacer na świeżym, mroźnym powietrzu jest lepszy dla zdrowia niż wożenie się furą. Wszedłem do domu, wszyscy już byli w łóżkach oprócz staruszka. Siedział w kuchni ewidentnie na coś czekając, więc mu oddaje dowód rejestracyjny. `Gdzie kluczyk?` Pyta. `U Faviera` - Słyszy w odpowiedzi. `Co się stało?` Próbowałem dotrzeć do sedna w jak najdelikatniejszy sposób, wiec mówię ` Zderzak pogiąłem` `Zderzak? A światła?` Pyta ponownie. `Światła się zbiły` `A chłodnica?` coraz dobitniej atakuje pytaniami. `Pogięła się` Oszczędziłem mu na początek i nie powiedziałem, że wszystkie trzy chłodnice poszły się paść, a od klimy najbardziej, bo się wygięła w łuk Legolasa z Władcy Pierścieni. Trochę szkoda bo już więcej klima w tym samochodzie nie działała. `TY GO ROZBIŁEŚ!!!` 
Tak, to nie beczka, ale kosmetykę miał identyczną :)
Jak chodziłem 17 lat po tej ziemi, pierwszy raz usłyszałem jak ojciec krzyczy. Cóż pozostało robić, wysłuchałem wszystkiego i poddałem się najsurowszej karze, mianowicie czasowej konfiskaty prawa jazdy. Rano o siódmej stałem już pod bramą Faviera by jak najwięcej rozkręcić zanim właściciel obejrzy moje wieczorne dzieło. Favier wyposażył mnie w najpotrzebniejsze klucze i w 30 minut zdemontowałem atrapę, błotniki i przedni pas. Udało się, bo rozkręcony Merc nie wywoływał takiego szoku jak pogięty w kształt bmki 5-tki rekina z lat 80-tych :D. Anka na drugi dzień z bólem w klatce piersiowej poszła do szkoły i traf chciał, że jakiś jeleń rzucił ja plecakiem na przerwie. Stawiła się zaraz u pielęgniarki. Ta z kolei wysłała ją natychmiast do szpitala na prześwietlenie, które wykazało złamany mostek. Za jakiś czas dostała odszkodowanie za złamany mostek :) Szczęście w nieszczęściu ... tak się skończyło samowolne prowadzenie rodzinnego auta, chociaż w sierpniu `96 prowadziłem całą drogę z Kołobrzegu do Otwocka wracając całą rodzinką z wakacji. Nie miałem wtedy farta, gdyż w Józefowie jakieś 2 kilometry przed celem podróży wtargnąłem 90 na godzinę na teren zabudowany od strony Wału Miedzeszyńskiego. Był już wieczór i gorąco mi się zrobiło w sekundę jak zobaczyłem czerwoną latarkę `proszącą` o zjechanie z drogi. 100 pln ta przyjemność wyniosła. Nie szło się dogadać z powodu tłumu w aucie <rodzice i rodzeństwo>. Tak oto zarobiłem pierwszy w życiu mandat. Jak się okazało pierwszy z kilkuset i co ciekawe w 90% były za prędkość. Chyba za wolno jeżdżę, bo nie wyprzedzam okoliczności ;)

Buda i język francuski



W samej szkole, która dla nas była mało ważna, też zdarzyło się niejedno. Nasza sala znajdowała się na pierwszym piętrze. Jakieś 100 metrów od budynku szkoły była spalarnia piór i wypatroszonych wnętrzności. 'Zapachy' były nieziemskie. Gdy zaczynała się któraś z ostatnich godzin lekcyjnych, otwieraliśmy okna. W sali zaczynało tak walić, że spokojnie można było ukwasić mleko na tym zdrowym, leśnym, karczewskim powietrzu, wskutek czego bardzo często byliśmy zwalniani do domu. Okna nie służyły tylko do wpuszczania smrodu do sali, najczęściej wywalaliśmy sobie nawzajem wszystkie plecaki których matoły nie upilnowali. Plecak powinien być przełożony o nogę krzesła paskiem, w przeciwnym wypadku lądował na przyszkolnym trawniku. Wszyscy byli wyszkoleni nie tylko w pilnowaniu własnych plecaków, ale i w podwędzaniu plecaków siedzącym przed nimi. Teczki ginęły nawet kumplom z pierwszych ławek, wędrowały przez całą salę na koniec i przez okno :) Ja siedziałem niewinnie w przed ostatniej ławce, zupełnym przypadkiem przy oknie :) Problem zaczynał się gdy uczeń został poproszony do odpowiedzi i najczęściej w stresie - bo nikt z nas nic nie umiał i nigdy nie był w temacie - zapominał o teczce z którą normalnie trzeba było iść do odpowiedzi. Od razu po odpowiedzi mógł iść na dwór po swój plecak. W związku z tym, że na 30 chłopaków tylko czterech nie paliło, prawie każdy miał zapalniczkę. Najgorzej miał nasz najlepszy w klasie uczeń Andrzej Biedrzycki <Biedral>. Biedak stracił w tej szkole ze 200 długopisów. Pewnego razu na technologii poszedł do odpowiedzi. Jak wrócił, pożar w jego zeszycie właśnie przygasał trawiąc dzisiejszą lekcję, a na każdej pisaliśmy minimum 10 stron formatu A5. Nic nie dały żadne skargi, albo byłeś sprytny, albo ciągle obrywałeś. Jak już wspomniałem Biedral nie miał farta do długopisów. Zawsze ktoś mu jakiś zakosił i z pomocą sąsiada z ławki opalając go płomieniem z zapalniczki zginał pod kątem 90 stopni, następnie był mu podkładany pod zeszyt czy kartkę, by nie było widać że jest zgięty. Dowiadywał się o chamskim numerze dopiero gdy wszyscy zaczynali pisać, a on nie miał czym. Spryciarz nauczył się później pisać połówkami długopisów. A że technologia nigdy nie stoi w miejscu chłopaki opracowali kolejną metodę. Oprócz samego zginania długopisu w połowie, roztapiali samą piszącą końcówkę i też ją zaginali, uniemożliwiając napisanie czegokolwiek za co prawie zawsze była jakaś nagana, a w najgorszym wypadku pała. Raz na klasówce z historii tylko Biedral coś umiał, reszta ściągała z czego się dało. Przed Biedralem siedział Mariusz, który podrzucił wielką ściągę pod krzesło Biedrala. Podszedł profesor i kazał sobie podać tą kartkę spod krzesła. Po zorientowaniu się, że to ściąga, skreślił wszystko Biedralowi. Podkreślił to co do tej pory napisał, podpisał się i kazał pisać od nowa, obniżając mu już ocenę o jeden. Andreas próbował się bronić, tłumaczyć - jak grochem o ścianę. Czegoś nie mógł sobie przypomnieć i na sekundę odwrócił się do Jureczki i w tym samym czasie Mariusz złapał klasówkę Biedrala i przedarł ją z góry do dołu. Andrzej jak to zobaczył tak się wkurzył i chciał o tym zameldować, jednakże nie zdążył, bo psor słysząc odgłos darcia papieru poszedł szybko na koniec sali. Gdy zobaczył że Biedral ma podartą klasówkę zaczął się na niego drzeć. Gdy Andrzej zaczął się bronić, dostał pałę za ściąganie, pałę za podarcie klasówki i pałę za nieoddanie klasówki i na koniec wyleciał z klasy do końca lekcji. Takim oto sposobem nasz najlepszy uczeń w ciągu jednej lekcji dostał trzy laski i jak się później okazało był zagrożony na półrocze, bo więcej ocen już do półrocza nie mieliśmy. Poprawiał się biedak i wyciągnął całkiem nie źle, bo aż na czwórkę. Najlepiej Andreas radził sobie na francuskim. Nie jarzyliśmy kompletnie nic z tego zakręconego języka i byliśmy wkurzeni, że nie mamy angielskiego, bo po co mechanikom samochodowym język francuski potrzebny do szczęścia. Przez trzy lata nauczyłem się. Bon jour. Je m`appele Raphael. J`habitte a Otwock i Merci. To wszystko przez 3 długie lata nauki. Najciekawsze były klasówki, które były jako praca domowa. Każdy z nas miał wypisane inne zdanie na czystej karce i najczęściej trzeba było je odmienić, czasem ułożyć jakiś dialog lub opowiadanie. Praca ta przerastała możliwości każdego z nas. Tylko Biedral sobie z tym radził, po lekcji Andreas przechodził po klasie i zbierał klasówki, przed kolejnym francuskim rozdawał każdemu jego napisaną klasówkę na około czwórkę i inkasował 5 zeta od łebka. Dla nas było tanio, a Biedral lubił franca a i na browar miał :) Dziwne ze baba się nigdy nie kapnęła, że prawie wszystkie prace były napisane jednym charakterem pisma. Teraz mógłbym zabłysnąć jak mi już 7 lat stuknęło na francuskiej ziemi. Mam wręcz nieodpartą ochotę iść do szkoły i posłuchać jak uczą francuza.
Nie żebym zachęcał do gry :D
Nasza nauczycielka od francuskiego prowadziła lekcje w tak bezstresowy spokój, że mogliśmy robić na jej lekcjach totalnie wszystko. Zaczęło się od niewinnych wojen ze spluwami. Rozkręcaliśmy długopisy i pluliśmy kawałkami przeżutego papieru. Następnie latały książki i zeszyty. Zaczęło robić się ciekawie. Gdy nasza pani profesor odwracała się do nas wszystkich, jak anioły byli w nią zapatrzeni i zasłuchani, czasem tylko jakiś przedmiot jeszcze nie zakończył swojego lotu. Natomiast gdy zaczynała coś pisać na tablicy, latało coraz więcej rzeczy. W pewnym momencie już ponad głowami zaczęły świstać teczki i w ogóle wszystko co wpadło nam w ręce. Pod koniec lekcji któryś z chłopaków wyciągnął scyzoryk. Adrenalina i strach były super. Wszyscy mieli teczki na ławkach i chowali się za nie jak tylko mogli najlepiej. Nożyk latał tam i z powrotem i na szczęście nikogo nie zranił, ale i tak nikt o to wtedy nie dbał.
Później ktoś przyniósł kostkę do gry. Ustalili, ze wyrzucenie jakieś liczby oznacza określone zadanie. Oczywiście wszystko odbywało się podczas lekcji. Na przykład jedynką, było to podrzucenie zeszytu do sufitu, na dwójkę trzeba było roześmiać się na całe gardło. Trojka to klaśnięcie. Pomysłów było mnóstwo. Nasza zabawa zaczęła bardzo irytować nauczycielkę, która nie mogła namierzyć, który z delikwentów tak przeszkadza w prowadzeniu lekcji. Wypadło na kolejnego artystę. Rzucał kostką, w momencie gdy podrzucił zeszyt do sufitu, roześmiał się jak niepełnosprawny psychicznie. W tej sekundzie nauczycielka błyskawicznie namierzyła ofiarę, która dała się przyłapać. W trybie natychmiastowym wyleciał z klasy z zaproszeniem do dyrektora. Zebrał wtedy ochrzan za nas wszystkich :)

czwartek, 16 lutego 2012

Super Drób Karczew


Naprawa naczepy, najbardziej śmierdząca robota.
W drobiarskich z kolei była robota. Zawsze było coś do zrobienia. Kierownik, pan Wyszomirski zawsze coś znalazł, żebyśmy nie mieli "głupich pomysłów" - jak zwykł mawiać. Przydzielił nas na początku roku, każdego do innego mechanika. Ja trafiłem do pana Witolda Wyszomirskiego, brata kierownika i najlepszego 'silnikowca' jakiego w życiu widziałem. Jak skończyłem szkołę i miałem stara zawsze jeździłem do pana Witolda by coś zmieniać czy naprawiać w 'staruszq'. Tam, trzeba przyznać, dużo się nauczyliśmy, zaryzykuję nawet stwierdzeniem, najwięcej przez całą szkołę. Czasu na 'nudę' mieliśmy mało. Raz z Przybyszem schowaliśmy się w kabinie jakiegoś naprawianego rupiecia. Zainstalowałem się jak zawsze za kółkiem. Było zimno i szyby zaraz zaczęły parować. A co można robić na zaparowanych szybach? Albo coś się pisze, albo gra w kółko i krzyżyk. Gdy już nie było na szybie miejsca do grania, z trzaskiem i bardzo energicznie otworzyły się drzwi od strony Przybysza. Kierownik. Zamarliśmy. Ten facet naprawdę budził w nas postrach. 'Wynosić mi się stąd! Do roboty! Ja wam dam grę!' W 5 sekund byliśmy na swoich miejscach robiąc o co wcześniej byliśmy "poproszeni". Wpadliśmy na pomysł, żeby zamiast z mechanikami jeść drugie śniadanie na stołówce, szamaliśmy kanapki 10 minut przed przerwą i przez całe 30 minut mieliśmy halę dla siebie. To co nas najbardziej kręciło, to elektryczny wózek akumulatorowy, którym szaleliśmy codziennie przez 25 minut, zostawiając zawsze jedną czujkę, w razie nagłego wtargnięcia któregoś z mechaników. Elektryk nie mógł dojść, dlaczego baterie tak krótko trzymają w jego 'furze'. Kiedyś wyszedł wcześniej ze stołówki, jakoś minął 'wartownika' i zobaczył, że jeździmy jego wózkiem. Na szczęście równy był ten gość. Nic kierownikowi nie sypnął, ale utrudnił nam zabawę, bo przez kolejne trzy dni nie udało nam się uruchomić żółtej 'macedońskiej ciężaróweczki'. Musieliśmy wyczaić co on tam wymyślił. Pilnowaliśmy go na zmianę, czwartego dnia. Jak zobaczyliśmy, że jedzie furą - chyba się kapnął, że go obserwujemy, bo zawsze ją blokował jak nikt nie widzi - musieliśmy wyczaić co nią robi. Ale za ciężko było nas wykiwać. (...) chciał wydymać Freda ... (...) :) Przybysz wylookał, że jak skończył jeździć, wcisnął rękę głęboko w deskę rozdzielczą od spodu i zniknął za zakrętem do stołówki. Chwilę potem, banda niedoszłych mechaników rozkminiała co tam w desce jest ukryte. I znaleźliśmy, trzeba było włożyć rękę do łokcia i namacać malutki przełącznik odcinający zapłon. Jeśli w ogóle można powiedzieć, że w wózku elektrycznym jest zapłon, ale wszyscy wiedzą o co chodzi. Przełączyliśmy i ognia. Wyszaleliśmy się tego dnia za wszystkie czasy gdy był zblokowany pojaździk. Zmienialiśmy się często. Pod koniec, ja prowadziłem bardzo agresywnie, Grzesiek siedział obok, a Tadzik i Przybysz kucali na pace. 
Dokładnie taki, tylko żółty :)
Tak się mocno trzymali, że nie mogłem ich z niej zrzucić w żaden sposób, nawet przejeżdżając z całą prędkością pod naczepami - bo wózek był tak niski, że elegancko się pod nimi mieścił - by ich strącić. Trzeba było się tylko nisko schylić. Kręciliśmy się też po placu, tylko od strony gdzie nie było okien stołówki, jeżdżąc slalomami wśród całego taboru ciężkiego sprzętu. Pod koniec szaleństw musieliśmy odstawić furę. Dojeżdżałem już do budynku, jak zwalniałem Tadzik i Grzesiek wyskoczyli. Został Przybysz na pace. Jechałem coś koło 20 km/h centralnie na wprost ściany wulkanizacji pełnej okien z lewej strony szambiary, gdyż chciałem zostawić wózek przy ścianie dokładnie z miejsca skąd go wcześniej wzięliśmy. Kilka metrów przed ścianą Przybysz przed zeskoczeniem z paki, wysterował mi hiper strzała w sam środek kręgosłupa, aż mnie zatkało i wygiąłem się jak struna. Odruchowo się odwinąłem, ale nie trafiłem dziada, bo zdążył zeskoczyć. Szybko się odwróciłem by nie przygrzmocić w ścianę. Dwa metry przed ścianą musiałem hamować już z piskiem, więc wcisnąłem do końca pedał. Chyba wstałem tamtego dnia lewą nogą bo to był pedał ... ale gazu. Tak przypierdzieliłem w tą ścianę, że gdyby nie kierownica, wleciałbym do środka przez to okno. Należy w tym momencie dodać, że pedał gazu i hamulca wygląda jednakowo. Ściana była zrobiona z niezbyt grubej blachy, następnie twarda pianka na 15 cm i znów blacha. Ściana od uderzenia wygięła się na zewnątrz na wysokości zderzaka wózka. Przybysz padł na ziemię drąc się i zataczając ze śmiechu, reszta chłopaków przyleciała, nawet ci z hali słysząc taki huk. Opanowałem się za chwilę i już czując, że mnie właśnie wywalili ze szkoły i praktyk, wrzuciłem wsteczny i najszybciej jak potrafiłem objechałem szambiarę zostawiając furę z drugiej strony, która fartem nie miała nic uszkodzonego. Opanowując śmiech nie do opanowania, chłopaki przystąpili do ratowania mi życia, kopiąc z całej siły w ścianę, by ją wyprostować. Wyprostowaliśmy ją na tyle, że nie rzucała się w oczy. Gorzej było z szybą, która pękła na całej długości od góry do dołu. Po akcji 'kopniak' rozpłynęliśmy się w powietrzu. Co dziwne, nikt z mechaników nie słyszał uderzenia o ścianę. Wpadłem najpierw do lakierni gdzie z małym śmiesznym lakiernikiem codziennie uwalonym innym kolorem współpracował Jureczko. Tylko jego jakoś ominęła sposobność oglądania skutków mojego dzieła i szydzenia z mojej rajdowej jazdy. 'Ostry coś ty taki blady?' Zapytał, 'Bo w ścianę wulkanizacji właśnie przywaliłem furą elektryka'. Odparłem i zapadłem się pod ziemię. Zniknąłem, i już tego dnia nie pokazywałem się prawie nikomu na oczy. Na fajrant, spadliśmy stamtąd w trybie przyśpieszonym. Miałem więcej szczęścia niż rozumu. <Jak zawsze zresztą> Jakoś nikt nie zauważył pękniętej po całej długości szyby ani śladu po wypadku na ścianie. Był tam też kierowca granatem od pługa oderwany. Ciągle robiliśmy z niego barana. Mówił zawsze 'bedo' zamiast 'będą' więc nazwaliśmy go Bedok. Bedok jeździł szambiarą, właśnie tą za którą schowałem wózek. Raz podczas przerwy obiadowej wypchnęliśmy jego jelcza na sam środek placu. Było z 500 metrów. 
Szambiara Bedoka.
Bedok przyszedł i gdy zobaczył że nie ma szambiary zaczął latać i wszystkich pytać 'Gdzie moja fura? Nie widziałeś mojej fury?' W końcu Bedok wyczaił, że jego fura stoi na środku placu, nie mógł nas podejrzewać, bo nikt z nas oficjalnie nie umiał jeździć ciężarówką. Pyta więc Mańka 'Nie wiesz kto mi furę wypchnął?' Maniek udawał, że go nie słyszy. Bedok pyta już po raz trzeci 'Nie wiesz kto mi wypchnął furę?' a Maniek 'Bedok widziałeś? Ktoś Ci furę wypchnął' :) Wszędzie znajdzie się jakaś ofiara losu.