piątek, 17 lutego 2012

Mercedes 123 TD "Beczka"


Piękna 3 litrowa beczka.
Pierwszy `dobry` samochód w rodzinie, wzięty na raty, jak się nie mylę 25 listopada 1995 roku. Biały, skrzynia automatyczna, skóra, pełen wypas. Staruszek nie trzymał go na osiedlu, miał opłacony parking dla ciężarówki w lesie za osiedlem i tam też na początku stawiał merca. Ja od 1 grudnia `95 otrzymałem prawo prowadzenia pojazdów mechanicznych do 3 i pół tony. Zdałem za pierwszym razem jak na mechanika przystało, zresztą jeździłem od 13 roku życia, więc nie było to takie trudne. 7 grudnia ojciec wrócił zmęczony i nie chciało mu się odprowadzać auta. Nie musiał długo prosić. Jak każdy świeżak, zrobiłbym wszystko by tylko 10 metrów przejechać samochodem, w końcu mogłem już legalnie. Dał mi wtedy duży kredyt zaufania i bardzo tego potem żałował, na moje nieszczęście już nigdy potem nie dał mi swojego samochodu, bo zawsze słyszałem ten sam tekst. "Nie! Bo ty rozwalasz samochody!" Wyposażony w dowód rejestracyjny i kluczyk, oraz po wysłuchaniu wszystkich rad, ostrzeżeń i przykazań i zakazów zasiadłem za skórzanym kółkiem merca, całkowicie bez niczyjej kontroli. Ale był czad :D. I oczywiście zamiast pojechać od razu na parking, wspaniałomyślny Raph postanowił się polansować. Był 7 grudnia, około 20, temperatura na minusie. Wszędzie było biało a na drogach ubity śnieg, zarąbiście śliski, bo służby drogowe jak to przystało na prawdziwe polskie służby drogowe zostały zaskoczone `atakiem zimy` czy coś :) Podgrzałem świece dwukrotnie według przykazania ojca i odpaliłem 3-litrowego diesla. Potem lewarem wrzuciłem bieg 'D' i zaczął się toczyć. Uczucie nie do opisania. Władza nad samochodem z taką mocą (jak na tamte czasy). Poturlałem się na początek po drodze osiedlowej i jak przystało na szpanera z furą ;p muzyczka, otwarte szyby – jakoś mi zima nie przeszkadzała - i spotkałem koleżankę Ankę. Zapytałem czy chce się przejechać. Ania bardzo chętnie, uwielbiała jeździć :). Wyskoczyliśmy na obwodnicę otwocką i jak to `doświadczony` kierowca piłowałem go do 124 km/h. Szybciej się nie dało, pomimo że cisnąłem pedał z całej siły aż mnie noga bolała. Teraz sobie przypominam jak bardzo było to niebezpieczne, cała droga oblodzona, padał śnieg, noc. Zacząłem hamować przed skrzyżowaniem w Otwocku Małym, <teraz tam zrobili rondo>. Jechaliśmy od strony Świdra i chcieliśmy skręcić w prawo do Otwocka Wielkiego. Poznałem wtedy bardzo dobrze znaczenie słowa `poślizg`. Na całym skrzyżowaniu był lód przykryty lekką warstewką śniegu. Dałem kierunek w prawo, rozpoczynam manewr skręcania w prawo by pojechać przez Glinki. Manewr w prawo wykonałem tylko w 50% bo auto straciło całkowicie przyczepność i na skręconych na maxa w prawo kołach, pięknym ślizgiem polecieliśmy sobie w stronę wielkiego rowu. 
Ciężko było panować nad sobą :)
Miał dziad ze trzy metry głębokości, tylko, że dobrze to było widać dopiero w momencie wbijania się w ścianę zamarzniętej ziemi. Szarpnięcie pasów bezpieczeństwa było bardzo silne. Prędkość przy uderzeniu mogła wynosić około 40 km/h. Pas się tak naciągnął że prawie przywaliłem nosem w kierownicę. W momencie uderzenia o ziemię, wybuchła instalacja klimatyzacji. Wszędzie było czuć freon, samochód w mgnieniu oka się nim wypełnił. Oglądaliśmy za dużo filmów amerykańskich, w których każdy samochód wybucha i w panice zaczęliśmy szarpać klamki, które za żadne skarby nie chciały otworzyć drzwi. Byliśmy w potrzasku, jak w filmie i nie wiedzieliśmy dlaczego. `Przez tylne drzwi!` - krzyknąłem `Szybko!`. Samochód był pod kątem 45 stopni, także po odpięciu pasów spadliśmy na deskę rozdzielczą. Anka przecisnęła się pierwsza i wyszła tylnymi prawymi drzwiami, ja zaraz za nią. I odbiegliśmy na odległość wybuchu :D Byliśmy w szoku i nie czuliśmy bólu. Wyszedłem z tej kraksy bez szwanku, jak się później okazało, w czasie uderzenia pas bezpieczeństwa tak mocno się napiął, że złamał jej mostek. Po kilkunastu sekundach zatrzymał się pierwszy samochód, potem jeszcze ze dwa. Przybiegli też ludzie z Otwocka Małego bo usłyszeli huk wypadku. Ktoś krzyknął czy potrzebna pomoc. Odkrzyknąłem, że nie. Zaraz miejscowi polecieli po ciągnik i linę. Ktoś zadzwonił po pomoc drogową. Po kolejnych kilku minutach słychać było silnik ciągnika i za parę chwil wyłonił się z ciemności nieoświetlony Ursus 30-stka. Podczepiliśmy linę do haka w mercu. Szarpał i szarpał i nic. Koła mu się cały czas ślizgały na lodzie. Po kolejnych minutach w oddali od strony Świdra dało się zauważyć migające pomarańczowe światło autopomocy. Podjechał gość ciężarówką z platformą. Ursus się zmył. Gość z ciężarówki zahaczył metalową linę za hak, ale skutek był podobny jak z ciągnikiem. Rozwinął więc linę z przodu i obwiązał nią najbliższe drzewo. I dalej nic. Palił gumy, a merc jak nie chciał drgnąć, tak nie drgnął. Zaczął w końcu szarpać "na bujane". Merc zaczął się bujać, wtedy wszyscy z około 20 gapiów rzucili sie pchać ciężarówkę z okrzykiem `Pchojta Chopy!` <Prawdziwa wieś, a tak blisko otwocka :D> Po 2 minutach katorgi wyciągnęliśmy go wspólnymi siłami. Potem już rutyna, 1,2,3 wciągnął go na platformę. Podziękowaliśmy silnym chopom :) i pojechaliśmy do znajomego blacharza Faviera <Grześka>. Na trzęsących się nogach wracaliśmy z Anką na osiedle, mając kolejne mocne przeżycie w kolekcji. Anka pobiegła bardzo już spóźniona do domu, za co, jak się później okazało dostała lanie. Teraz ja musiałem jakoś ojcu powiedzieć, że jednak jutro nie jedzie samochodem do pracy. Przynajmniej nie tym :p Jak mu powiedzieć, że spacer na świeżym, mroźnym powietrzu jest lepszy dla zdrowia niż wożenie się furą. Wszedłem do domu, wszyscy już byli w łóżkach oprócz staruszka. Siedział w kuchni ewidentnie na coś czekając, więc mu oddaje dowód rejestracyjny. `Gdzie kluczyk?` Pyta. `U Faviera` - Słyszy w odpowiedzi. `Co się stało?` Próbowałem dotrzeć do sedna w jak najdelikatniejszy sposób, wiec mówię ` Zderzak pogiąłem` `Zderzak? A światła?` Pyta ponownie. `Światła się zbiły` `A chłodnica?` coraz dobitniej atakuje pytaniami. `Pogięła się` Oszczędziłem mu na początek i nie powiedziałem, że wszystkie trzy chłodnice poszły się paść, a od klimy najbardziej, bo się wygięła w łuk Legolasa z Władcy Pierścieni. Trochę szkoda bo już więcej klima w tym samochodzie nie działała. `TY GO ROZBIŁEŚ!!!` 
Tak, to nie beczka, ale kosmetykę miał identyczną :)
Jak chodziłem 17 lat po tej ziemi, pierwszy raz usłyszałem jak ojciec krzyczy. Cóż pozostało robić, wysłuchałem wszystkiego i poddałem się najsurowszej karze, mianowicie czasowej konfiskaty prawa jazdy. Rano o siódmej stałem już pod bramą Faviera by jak najwięcej rozkręcić zanim właściciel obejrzy moje wieczorne dzieło. Favier wyposażył mnie w najpotrzebniejsze klucze i w 30 minut zdemontowałem atrapę, błotniki i przedni pas. Udało się, bo rozkręcony Merc nie wywoływał takiego szoku jak pogięty w kształt bmki 5-tki rekina z lat 80-tych :D. Anka na drugi dzień z bólem w klatce piersiowej poszła do szkoły i traf chciał, że jakiś jeleń rzucił ja plecakiem na przerwie. Stawiła się zaraz u pielęgniarki. Ta z kolei wysłała ją natychmiast do szpitala na prześwietlenie, które wykazało złamany mostek. Za jakiś czas dostała odszkodowanie za złamany mostek :) Szczęście w nieszczęściu ... tak się skończyło samowolne prowadzenie rodzinnego auta, chociaż w sierpniu `96 prowadziłem całą drogę z Kołobrzegu do Otwocka wracając całą rodzinką z wakacji. Nie miałem wtedy farta, gdyż w Józefowie jakieś 2 kilometry przed celem podróży wtargnąłem 90 na godzinę na teren zabudowany od strony Wału Miedzeszyńskiego. Był już wieczór i gorąco mi się zrobiło w sekundę jak zobaczyłem czerwoną latarkę `proszącą` o zjechanie z drogi. 100 pln ta przyjemność wyniosła. Nie szło się dogadać z powodu tłumu w aucie <rodzice i rodzeństwo>. Tak oto zarobiłem pierwszy w życiu mandat. Jak się okazało pierwszy z kilkuset i co ciekawe w 90% były za prędkość. Chyba za wolno jeżdżę, bo nie wyprzedzam okoliczności ;)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz