niedziela, 8 kwietnia 2012

Ogame U32

Moja faza na ogame zaczęła się w lipcu 2005 roku, było wtedy około 20 uniwersów, obecnie jest juz 67 i universa literowe, już jest na N. Pierwsze kroki stawiałem na uni 10, które już nie istnieje, zarażony przez kumpla Davida J. z Paryżewa. David pracuje jako portier w jednym z hoteli na Champs Elysses gdzie wieczorami i nocami ma dużo wolnego czasu i stały dostęp do netu. Na początku jak mi wysłał linka do gry, bylem wręcz zawiedziony i ciągle zadawałem pytanie jak można grac w cos gdzie nie widać co się dzieje. Nie ma żadnej akcji, nie widać żadnych flot, żadnych ataków ani skutków po nich. Tylko cyfry, różnokolorowe napisy, na niebieskim tle ze statkami kosmicznymi w tle. Po założeniu konta i pierwszych instrukcjach od Dav nie moglem się doczekać kiedy będę mógł budować kolejne konstrukcje. Może dla nie zorientowanych dwa słowa co to w ogóle jest ogame. Pozwolę sobie przytoczyć kilka zdań właśnie ze strony tytułowej. Strategiczna gra symulacyjna, w której każdy jest międzygalaktycznym imperatorem, który przez różne strategie i przedsięwzięcia zwiększa strefy swoich wpływów. Tysiące jeśli już nie miliony osób gra na raz ze sobą lub przeciw sobie za pomocą najzwyklejszej przeglądarki internetowej. Rozpoczynasz z tylko jednym nierozwiniętym światem, który rozbudujesz do silnego imperium, mogącego bronić, twoje ciężko zdobyte kolonie. Stwarzasz cala infrastrukturę ekonomiczną i militarną, którą wykorzystujesz w następnych wielkich technicznych osiągnięciach. Wypowiadasz wojny innym imperiom, ponieważ musisz walczyć z innymi graczami by zdobywać surowce. Negocjujesz z innymi władcami, w celu utworzenia sojuszu lub handlujesz, aby zdobyć najpotrzebniejsze surowce. Następnie budujesz flotę i narzucasz swoja wole na cale uniwersum.  Na 
pierwszy rzut oka gra wcale nie wydaje się atrakcyjna, ale już po kilku dniach tak wciąga, że nie śpi się po nocach, skanuje, atakuje w godzinach w których nikt normalny się z łóżka nie podnosi. Najgorszym słowem o jakim można było przeczytać to, że dostałeś bana, lub któryś z najbliższych współpracowników został zbanowany, czyli jego konto zostało zablokowane jak na tydzień to ok, ale zdarzały się bany dożywotnie. Bawiłem się na swoim kiepskim koncie na U10 i w pewnym momencie poznałem kolesia z sojuszu Mordeth. Bardzo mi się spodobała atmosfera gry z zawodowcami, tylko nie nacieszyłem się nią długo, bo wtedy nie wiedziałem, że nie wolno mieć dwóch kont z jednego kompa na tym samym uni. Wiec zostałem zbanowany za multikonto i musiałem się pożegnać z U10. Powstawało wtedy U29 wiec założyłem tam konto i zacząłem je budować, szybko się wybijałem w statystykach i bez problemów dostałem się do TOP 100 najlepszych graczy z U29. Oczywiście brakowało mi dużo doświadczenia, poznałem wtedy Renegata, Daniela z Katowic <obecnie wyjechał do Anglii> który codziennie mnie szkolił, nauczył polować, budować, co w jakiej kolejności by się wybić itd. Zawdzięczam mu wszystkie moje późniejsze osiągnięcia. Renegat był moim ogamowym Mentorem. Po pewnym czasie tak obrosłem w piórka, że stałem się nieostrożny, atakowałem wszystko co się rusza :) <i na drzewo nie ucieka :D> Skanowałem cala okolice i po kolei napadałem na coraz to bardziej odlegle planety od mojej planety matki. Zacząłem zaczepiać sojusz Górale. Napadłem bodajże dwóch z nich, a oni jak to w sojuszu przystało postarali się by mnie utemperować. Napisali prośbę bo gościa który miał planetę miedzy nami by mnie upolował. A ja naiwny nigdy go nie skanowałem, by nie zwracać na siebie uwagi i by przypadkiem nie chciał mnie odwiedzić na mojej planetce. Pewnego wrześniowego popołudnia zrobiłem skan na jakimś lolku z Górali, jest flotka i surowce, wiec poleciałem na niego głównym trzonem mojej floty, 70% tego co posiadałem. Moglem się domyśleć, że coś jest nie tak bo atakowany gość siedział przy kompie i się nie stresował, jak to zawsze bywa przy atakach. Zawsze ktoś do Ciebie pisze, byś zawrócił, przeprasza nie wiadomo za co, obiecuje wszystko co tylko sobie zażyczysz :) Mimo wszystko nie zawróciłem chociaż chciałem to zrobić, a 
wtedy nieświadomie bym ocalił swoją skórę. Atak nastąpił zgodnie z obliczeniami i nie rozwaliłem mu nic, bo zdołał podnieść swoją flotę wraz z surowcami. Jedyne co mu zniszczyłem to satelity słoneczne. Jakże było dla mnie szokiem gdy zobaczyłem ze delikwent dużo ode mnie silniejszy leci mnie zniszczyć. Dał mi 4 sekundy na podniesienie floty, co jest fizyczna niemożliwością. Chociaż w późniejszych miesiącach jeden kozak tego dokonał. Do ataku miałem godzinę. To była najdłuższa godzina życia i wpatrywałem się ciągle w ten czerwony napis informujący o atakującej mnie flocie. Byłem tak upierdliwy, że Brigitte i Gerw poszli do Mańka, sąsiada, aby mnie nie słuchać i do dziś dnia się ze mnie śmieją. Trenowałem sto razy podnoszenie floty w czasie ekspresowym, ale stres był tak wielki, że trzeba było się rozluźnić. Co mogło być najlepszym rozluźniaczem, w domu było tylko Bordeaux. Tak się tym Bordeaux rozluźniłem, że straciłem precyzję w skoordynowaniu ruchów myszką i 3 miesiące pracy i nieprzespanych nocy znikło w przeciągu jednej sekundy. Kolejnym ciosem był ban za wulgaryzm. Otóż tym strasznym wulgaryzmem było słowo `gówno` I takim oto sposobem dostałem bana na 24 godziny bez urlopu. Czyli każdy kto miał ochotę mógł mnie atakować a ja nie miałem możliwości obrony. Jak się zalogowałem po 24 godzinach, już nie było co odbudowywać. Załamany i straumowany oddałem konto pierwszemu lepszemu agresorowi. Od tamtej pory najpierw czytam regulamin gry, a potem gram :p. Do tego stopnia, że mieliśmy pełno luk w regulaminie, które wykorzystywaliśmy do swoich celów. Polak potrafi :) Prowadziłem Renegatowi dwie farmy. Konta dobrze rozbudowane, bez żadnej floty oprócz transporterów i jeden raz na dobę zwoziłem towar w wszystkich kolonii na jedna umówioną planetę i on ja atakował na trzy razy. W ten sposób miał trzy razy większe zyski niż wszyscy grający normalnie. Takim sposobem, Renegat wbił się szybko do top 10. Niestety po kilku miesiącach ten proceder został ujęty w regulaminie i Daniel dostał bana na 30 lat. Czyli dożywotniego, bo wg przepisów po 30 dniach konto jest kasowane. Uni 32 na którym odniosłem największy sukces powstało pod koniec września 2005 roku. Już pierwszego dnia istnienia uni założyliśmy z Bułą <Tomkiem z Dąbrowy Tarnowskiej> sojusz Mordeth. Taki sam z tym samym logo, który istniał na U10. Sojusz zapełnił się bardzo szybko różnymi graczami. Zmuszeni byliśmy otworzyć akademie, tzn sojusz zapasowy dla słabszych agresorów. Napływ w dalszym ciągu był tak duży, że po akademii powstały jeszcze koszary. W pewnym momencie W sojuszach Mordeth było 130 graczy. 30 w głównym i po 50 w akademii i koszarach. Przez cały czas gdy grałem na U32 udawało się utrzymać sojusz, przez długi czas na 1 miejscu i jak kończyłem przygodę z ogame, sojusz był cały czas w TOP 3 sojuszy.Moim największym osiągnięciem było dostanie się do TOP 3, było tylko dwóch gości, którzy mieli mocniejsze floty od mojej, ale i tak nie byłoby sensu się atakować, gdyż straty byłyby ogromne dla obu stron i atakujący jak i broniący spadliby za dużo w statystykach. Później potrzeba tygodni, jeśli nie miesięcy by wrócić na szczyt. Atmosfera była super, sojusz trwa do dziś, cały czas ciągnie go Mdrewnik z tego co ostatnio słyszałem. Byliśmy tak aktywni, żeby nie użyć słowa fanatyczni, że na naszym forum przez około rok napisaliśmy ponad 20.000 postów, przez co nasze forum 
Ogamowe było największe w Polsce, na tamten czas. Dzisiaj jak sobie pomyślę, na ile się człowiek poświęcał. Szok, żeby zrobić 1 udany atak i wstawić go w ST - Starciach Tytanów, potrzeba było koordynacji kilku osób, po pierwsze skany mógł robić tylko słaby zawodnik, bo skan ode mnie, wzbudzał alarm i wszyscy uciekali gdzie pieprz rośnie, jeśli ofiara poszła spać i zostawiła flotę bez opieki, trzeba było go skasować. Z rozbitej floty zostawał złom, który zebrany przerabiało się na nowe okręty. Problemem było to, że statki do zbierania złomu latały 2x wolniej, więc trzeba było je wysłać np o 2h00 w nocy, a główną flotę 2 do 3 godzin później, po mnie w ciągu kilku, kilkunastu sekund musiały wpaść recyklery do zbioru złomu. Trzeba było wyliczyć ile recków jest potrzebnych. Czasem ich nie starczało, więc trzeba było pożyczać. Zaraz po mnie wpadał najczęściej 2 słabszy gracz i kosił pozostałości z niedobitej floty, ok. 30%. Przed samym atakiem wszyscy musieli być przed kompami, żeby się nie okazało, że to pozostawienie floty to przypadek czy podpucha.Na minutę przed atakiem jest skan i ostateczna decyzja, atakować czy zawracać. Zawracać było bardzo kosztowne bo paliwo - deuter - był bardzo drogi. Tak oto trzeba wstać 3x w ciągu nocy. Synchronizacja co do sekundy, opisy na GG i najczęściej przez telefon :) To były wariackie czasy. Potem na godzinkę do łóżka i o 7h00 pobudka do pracy :D Na pierwszy rzut oka, to żadna wciągająca gra, same cyferki i obliczenia, ale uwaga, ja jestem z matmy noga, a wciągnęło mnie tak, że poświęciłem cały rok życia na Ogame i wcale nie trzeba kochać matematyki. Chyba każdy miał w życiu okres, w którym jakaś gra okradała go z czasu tak bardzo, że zaczęły się konflikty w rodzinie :) Mylę się? :)  

Perski kotek

Kubuś Mątewka, ze swoją panią, pewnego pięknego lata, mianowicie roku pańskiego 2004, postanowili pojechać do Polski z kotkiem. Wyjazd był niesamowicie ważny gdyż mama Kubusia hajtała się ponownie i zależało jej by dzieci na tym ślubie były obecne. Kotek, pers, biedaczek był w podeszłym wieku chory na chorobę wieńcową i gdy temperatura przekraczała 20 stopni Celsjusza, chrychał jak stary dziad. Kupili bilety na autobus i ruszyli z Concorde. W drodze jednak kotek dostał zadyszki i chrychawki. Pełni poświęcenia opiekunowie postanowili nie kontynuować podróży do ojczyzny i wysiedli na autostradzie, na stacji carfoura na 122 kilometrze od Paryża. Biorąc pod uwagę, że razem mieli do pokonania około 1500 km, kotek wyciął im nie lada numer na początku trasy. Zadzwoniła do mnie Ewa, Kubusiowa kobieta :) z prośbą o pomoc w ratowaniu życia kotka, mianowicie, by ich zawieźć osobówka do Polandu. Ok, byłem wolny, przede mną cały weekend, czemu nie? Więc wsiadłem w swojego do połowy szarego Golfa 2-kę <bo właścicielem drugiej połowy był Soldares, który mnie potem mało nie ukrzyżował za podróż bez jego wiedzy>, który przy odpalaniu zadymiał całą dzielnicę na niebiesko. I poprułem na 122 kilometr na wcześniej wyznaczoną mi stację. Zastałem tam wakacjowiczów - autostopowiczów, no i kotka, który już miał się dużo lepiej i nie zgłaszał charczeniem sprzeciwu do dalszej podróży. Przed granicą zaczęła się spazma. Kot dostał klaustrofobii i zaczął się dusić, być może od temperatury bo przekraczała magiczną temperaturę 20 stopni Celsjusza. Z taką oto niepewnością przekroczyliśmy granicę Francusko - Belgijską. Kotek jednak się zbiesił, postanowił pokrzyżować nasze plany. Tak wywalił jęzor, że sam nie wiedziałem, że tyle języka może wyciągnąć taki mały kotek. Po czym zaczął tak głośno charczeć, że zagłuszał mi pracę silnika. Ewa - trauma, Kubuś - spazma, ja - szok. Co teraz będzie? Kontynuacja? Powrót? Pogrzeb? Ewa krzyczy, 'Zawracaj! Nie ważne są koszty!' Kubek potwierdził. No to po 100 kilosach od przekroczenia granicy, nawrotka. Wracając robiliśmy postoje, dotleniając futrzaka, według mnie cierpiał na chorobę lokomocyjną. Ciekawe czy aviomarin by mu nie pomógł? :) Wracaliśmy w stronę granicy i jak zawsze by ją ominąć, a raczej Żandarmów wiecznie tam stojących, zjechaliśmy do miejscowości Dour przed samą granicą, by wyskoczyć w Quevrain już po stronie Francuskiej. W Dour akurat był Janek, który pracował jako dekarz u Turka Erola, handlarza samochodami. Janek, znajomy z Kolonii, koniecznie potrzebował dostać się do Paryża. Zatrzymaliśmy się u niego na kawę. Kuba jak zwykle 
posłodził 6 kostek cukru, i jak zwykle kawa nie była dla niego dość słodka. Jak byliśmy poprzednio u Janka z Kubusiem i Soldaresem, Janek pyta zszokowany: 'Ile ty słodzisz?' 'Bo ja lubię słodką' Odparł Kuba, a Soldares zgryźliwie 'Może jeszcze wiaderko mleczka?' :). Janek najpierw wystosował do mnie pytanie, czy może się z nami zabrać. Mówię 'Stary, nie ma sprawy, tylko nie pytaj mnie, bo ja tu jestem wynajęty, ja bym Cię wziął bez zastanowienia. Pytaj Kubę'. Pyta Kubusia, a Kubuś odesłał go do szefowej i ku swemu ogromnemu zdziwieniu dowiedział się, że kategorycznie nie może z nami wracać, bo kotek nie będzie miał miejsca, a i tak o mały włos się nam nie przekręcił. Janek już nie wiedział co robić, jak z nią gadać, jak prosić. Pociąg miał dopiero nazajutrz i to po południu. Podszedł do mnie i mówi 'Daj mi tego kota!' i zrobił gest rozciągający mu kręgosłup do 70 cm za kark i ogon. '... powiemy, że właśnie zdechł :)' 'Czyś ty zwariował??' mówię 'Ja przez tego kotka jadę już 300 kilosów, a ty chcesz go przyłatwić?' Ewa nawet nie wie, że mu wtedy życie uratowałem, ale chyba coś przeczuła, bo jakimś cudem pozwoliła Jankowi jechać z nami. Wracając, kotek uskuteczniał sobie spacery po wszystkich, czując się znacznie lepiej. Był to po prostu francuski kotek, którego nie wolno wywozić z terenu Francji :) Dowiedziałem się niedawno, że kotek już zakończył swój ziemski bieg ... dawałem mu dwa tygodnie, lekarz podobno też, przeżył trzy lata. Silny był persik.

czwartek, 15 marca 2012

Gergovie 75014 Paris France


Na 4 zawsze siada kondycja :)
57 rue de Gergovie w 14 dzielnicy, pozostanie na zawsze w moim sercu. Tu mieszkałem najdłużej, tu przewinęło się najwięcej osób, oraz odbyły się najlepsze imprezy i to na te śmieci wróciłem. Całe prawe skrzydło szóstego piętra było i jest `polskie`, bo zamieszkałe tylko przez polaków. Wspólny kibelek na półpiętrze. Jeden najmniejszy pokoik do wynajęcia, jaki w życiu widziałem, ma wymiary 1m70 x 3m50 i wszyscy od niego zaczynali. Dziś (2012) kosztuje 230 euro. Rodzina Chudych, My z Brigitte, Maniek i Moni, Daro, Anatol, Władek, a teraz Darecki. Co ciekawe jest tam łóżko składane, stół składany, mini szafa, lodówka, zlew i nawet prysznic. Obok w moim `apartamenciku` mieszkali wcześniej Zajgerowie i to właśnie w tym apartamencie Kacper nowy potomek Jacka i Ani spędził pierwsze tygodnie życia. Miał płuca ten bąbel, słychać go było na 3 piętrze. Naprzeciw mieszkali wszyscy którzy wynieśli się z plakaru <szafy wnękowej> jak nazywamy ten najmniejszy pokoik. To właśnie tu naprzeciw mieszkał mój brat z Mańkiem, po wyjeździe jego kobiety do Irlandii do Dublina. Zrobiliśmy sobie nawet lokalną sieć komputerową, która działa kilka lat. Potem lokal ten przejął Daro i mieszkał z Goodim <synem Bartkiem>. Vis a vis moich drzwi, Thomas, z urodzenia francuz, który po 6 latach codziennego przebywania wśród polaków, nauczył się mówić po polsku ze śmiesznym akcentem, zaczął pić jak polak, a nawet i lepiej. Oraz polubił nasz kraj tak bardzo że zdarzyło się już mu, być kilka razy w PL. Uciekł przed wierzycielami do Chartes potem na Madagaskar, potem na Seszele, a ostatnio słyszałem coś o Maladiwach, gdzie pracuje jako profesor języka francuskiego. Zawsze jest żal serducho ściska gdy ktoś się stąd wyprowadza, bo jako sąsiedzi zżyci byliśmy ze sobą bardzo blisko. Najpierw Zajgerowie, potem Chudzi, następnie Moni, po niej Thomas, później Brigitte i ostatnio Bartek, Władek i Daro. 
Nasze wejście.
Scenariusz tworzy się jednak dalej, dzisiaj tzn w 2012 mieszkam chwilowo (już rok) w dawnym apartamencie Mańka i Moniki, po wyprowadzeniu się Dara. Okupuję dół a Wacenty mieszka nad moją głową. Mieszkamy sobie jak Paweł i Gaweł :) Czasem nawet tak jak w bajce kapało na mnie w czasie snu, tylko z ta różnicą że Wacenty nie pływał, a mieliśmy kilka awarii balona grzejącego wodę :) Mikro pokoik zajmuje teraz Darecki z Suwałk, a mój stary dom Pani Danusia. Jest milion razy ciszej i spokojniej. Już nikt nie robi koncertów na korytarzu z pootwieranymi wszystkimi mieszkaniami polskiego skrzydła i głośnikami na korytarzu. Thomas już nie prześladuje sąsiadek z dołu i policja już nie przyjeżdża :) Pojechał raz do Amsterdamu po towar, przywiózł go w szamponie, wtedy pierwszy raz widziałem na oczy prochy, trawę, chasz i coś jak plastelina (czarny Afgan), przywoził prawie wszystko do palenia i eksperymentował. Każdego dnia był najarany innym towarem. Najmocniejszy, z tego co mówił, był afgan. Rozwałkowywał jak plastelinę na grubość milimetra i długość fajka i ... latał :) Raz wpadła do niego policja, za taką kolekcję posiedziałby trochę, a w najlepszym wypadku zawiasy. Skubaniec był przygotowany na taką ewentualność. Gliny niczego nie znaleźli. Maniek sąsiad wstaje nazajutrz, wygląda przez okno i widzi w rynnie pod swoim oknem małą reklamówkę, odwija ją i widzi "skarby" Thomasa :) Manio bez chwili zastanowienia, znalazł jakiegoś patyka i podsunął je z powrotem pod okno Thomy. Innego pięknego wieczora odwiedził ich Carl, z pochodzenia ... hmm sam nie wiem, mama Włoszka, ojciec Hiszpan, urodził się w Wenezueli a mieszka w Paryżu. Swego czasu najlepszy kumpel Tomy, ciągle u nas siedział na piętrze. Carl był i jest niesamowitym artystą, tak na prawdę, maluje i robi srebrną biżuterie, pracował dla TF1, ale nie chodzi mi o jego artystyczną duszę, tylko o inny rodzaj artyzmu :) 
Na górze Wacek myje okno :)
Raz tak się napił z Tomą, że z 6 na parter schodził 3 godziny, siedząc po kilka minut na każdym schodku, bo mu nogi odmówiły posłuszeństwa. Innym razem padł na gębę w naszym kiblu i leżał cały wieczór na brzuchu obok sedesu, tylko nogi mu wystawały na schody. Wracając do tego pięknego wieczoru. Mieszkamy sobie spokojnie z Brigitką naprzeciwko i słyszymy jak jakaś burza wbiegła na górę. Otwieram drzwi i widzę Thomę, który karze wszędzie powyłączać muzę bo do budynku właśnie weszła policja i wchodzą na górę. Zajarzyliśmy, że sąsiadka z 5-tego (odwieczny wróg Thomy) zadzwoniła, naskarżyć, bo nikt inny nie dzwonił na Service de Police i do nikogo innego nie przyjeżdżali jak do Thomy i Mańka :) W ciągu kilku sekund wszystko ucichło. W "barze Mańka" został, Daro, Carl i Maniek. Thomas zwiał do siebie. Policjanci, znali drogę już na pamięć, więc od razu zapukali do pokoju Mańka. Daro zwiał na menzalinę <spanie na górze>. Ja zerkam przez judasza. Otwiera Carl i pyta czym może służyć i czy jest jakiś problem? Oni, że jest za głośno, było zgłoszenie itd, a Carl: My tu siedzimy z kochanym, to już nie można sobie w domu pofiglować?? Pyta oburzony, trzech policjantów i policjantka zaglądają do środka. A w środku, rzeczywiście, siedzi Maniek owinięty w prześcieradło, wpatrzony w Carla. Ca va, mon cherie? pyta Carl, Ca va - padło w odpowiedzi. (więcej miał nic nie mówić) W tym czasie wychodzi zaspany Thomas, którego właśnie obudziły hałasy i głośna rozmowa, mrużąc oczy pyta co się stało i po potwierdzeniu, że cały czas tu jest cicho, dale poszedł "spać" :) Gliniarze zaczęli się podśmiewywać, oczywiście dyskretnie, (w końcu nie codziennie wbijają się do kochających inaczej w czasie akcji) Carl, jak najbardziej dalej demonstrował swoje niezadowolenie i goście spadli nazad na komisariat. To był właśnie cały Carl. Nie dość, że nie było żadnego mandatu, to jeszcze zwalił winę na chorą babcię mieszkającą pod Mańkiem. Nawet dzisiaj można spotkać Carla na rejonie, siedzi co wieczór w kafejce na skrzyżowaniu Lausserant i Gergovie od 18h10 do 22H00. Można według niego zegarek ustawiać, taki jest punktualny, albo 
Service de Police albo Les Flics :)
spragniony :) Naprzeciwko mamy regularnie co rano, co popołudnie i co wieczór, pokaz erotyczny. Mianowicie, sąsiadeczka coś po czterdziestce, trzy razy dziennie paraduję nago, rzadko toples po całym domu w którym nie ma żadnych zasłon, o przepraszam od roku są w kuchni, zasłaniają ją od pasa w górę. Jest jeszcze salon i sypialnia. Ale jak jest ciepło oczywiście wszystkie okna są pootwierane. Wacenty zawsze pali fajki przy oknie, bo ja niepalący jestem i nie znoszę dymu, za co mu jestem wdzięczny, a on ma dwie przyjemności na raz :) Ją to pewnie kręci, bo widzi wpatrujących się na nią facetów. Kiedyś sam się gapiłem i w końcu to tak spowszedniało, że nie zwracam już na nią uwagi. Teraz mam ubaw jak jakiś znajomy przychodzi i ją zobaczy. Stoi jak wryty i już z gościem nie ma kontaktu. Tak jak nasz pies Porter gapił się na kawałek mięsa, tak i tu się gapią ... na mięso :) Teraz na piętrze mamy ciszę i spokój. Do tego stopnia, że babcia, która mieszka pode mną, była tak zastraszona przez Thomę, że nigdy nie wychodziła z domu, jak była impra, tak teraz non stop wali nam w podłogę a dziadkom z 4 w sufit :) Nie ma muzy, bo nie kręci mnie tak głośna muza, przez którą trzeba się drzeć do sąsiada, by coś zrozumiał. A ta rura, że tak brzydko powiem, doprowadza mnie do szału. Wali nawet gdy rozmawiamy z Wackiem. Raz przylazła, wali w drzwi, dziwne, że ledwo chodzi a tak potrafi stukać, że szok. Otwieram, a tu maleńka istotka z namalowanymi brwiami długopisem z podstawówki, któremu rozlał się czarny tusz, drze ryja: Zamknijcie ryje bo po psy zadzwonię i Was wszystkich @#$%^&! Ja w szoku i nerwach, do niej: Dzwoń! i daję jej moją komórkę, a ta mnie strzeliła w rękę. Tel spadł i się rozpadł <bateria wyleciała> Schylam się go pozbierać, a starucha niespodziewanie wali mnie prosto w twarz, strzeliła mnie dwa razy zanim się odchyliłem, stara jest taka mała, że normalnie by nie dosięgnęła, więc wykorzystała sytuację i zwiała. Po kilku dniach położyliśmy się spać wcześnie bo około 23H00. Śpię a tu około 00H00 walenie do drzwi i to takie fest w stylu babci. Otwieram, a ta starą śpiewkę powtarza: Modry, psy, gliny, dupy, itd. Bez słowa zamknąłem. O 1H00 znowu taka sama akcja, otwieram drzwi, żeby stara zobaczyła, że u mnie jest ciemno i cicho, a ta truba zamiast cokolwiek zajarzyć wsadziła mi głowę i się dalej drze. Miałem ochotę jej ten kacapski łeb przytrzasnąć, ale się powstrzymałem. Wstałem, wywlokłem ją kilka metrów do schodów i powiedziałem, że jak jeszcze raz wejdzie, to z nich zleci. 
Okno na sąsiadkę
Tydzień ciszy. I znów wali w drzwi jak nawiedzona, takich akcji miałem jeszcze co najmniej trzy, aż w końcu wyskoczyłem złapałem ją za szyję i stoję. Wtedy się hebrajska babcia wystraszyła, najlepsze jest to, że ona ma z 1,50 cm wzrostu a taka bojowa, jakby miała 2,20. Przez około 2 miesiące jej nie widziałem ani nie słyszałem, policja już nawet nie przyjeżdża na jej wezwania, bo ciągle do nich dzwoniła. Nawet sąsiedzi jakąś petycję na nią napisali. W każdym bądź razie, jeszcze raz babcia postanowiła sprawdzić czy nie mięknę. Tym razem w dzień, popołudnie, telewizor gra, bez kitu, naprawdę cicho, a ja obieram ziemniaki, gwiazda Ivanka coś tam klika na kompie, a kochana sąsiadeczka wali do drzwi jakby je miała wyważyć, przynajmniej od progu do klamki. (aa sorry, nie mam klamki, w tej kamienicy nikt nie ma klamek, tylko kółko do zatrzaskiwania drzwi) Otworzyłem drzwi na pół metra, nie wyszedłem, stanąłem w drzwiach z moim krótkim nożykiem do ziemniaków i go jej bez słowa pokazałem, zamilkła w oka mgnieniu i od tamtej pory już jej więcej nie widziałem. Ciekawe za ile tygodni znów przyjdzie, naprawdę wykańcza mnie ta babcia. Muszę jej jakoś po tajniacku strzelić foto. Wrzucę je na bloga. Znajoma mnie ostrzega, że mogę mieć problemy, ale jakie problemy? Babcia nie wie co to jest internet, a co dopiero słowo blog :) Na pewno niedługo zapomni, że widziała nożyk i znów zacznie walić mi w drzwi. Dlaczego tak myślę? Bo już osiem razy mi powiedziała jak ją mijałem na schodach, że dziś jest ładna pogoda, a ona mieszka tu od 40 lat, a sama ma 80. Skoro mówi mi to ósmy raz, to na bank się do mnie przyczłapie w swojej podomce w kwiatuszki z lat 50 tych ... jak ja chcę mieszkać w Australii, gdzie do najbliższych sąsiadów jest kilka kilometrów ... albo poszukam mieszkania w kamienicy z klamkami :)))         

niedziela, 11 marca 2012

Kubuś Mątewka

Kubuś jest tak barwną postacią, że słowo Paryż brzmiałoby czarno - biało gdyby Kuba tutaj nie mieszkał. Kuba Juszczuk, ma tak polskie nazwisko,że żaden franek nie potrafi go wymówić. Poznałem tego artystę na pewnej budowie w 11 dzielnicy w 2003 roku. Szefował nam wtedy Picasso <Piotr Tarn...> na początku budowy, którą wzięliśmy na spółę z Pierrem <kumplem jeszcze z Polski> ale, że termin oddania apartamentu był bardzo krótki, nie skończylibyśmy pracy w terminie. Picasso przydzielił mi i Pierowi pół mieszkania, a do drugiej połowy, zorganizował drugą ekipę. Był to właśnie Kubuś i nasz kumpel Krzysiek. Na samym początku już zrobił na nas ogromne wrażenie niesamowitym, oryginalnym stylem ubiorowo - fryzurowym. Stoimy sobie przed wejściem do kamienicy, Picasso miesza nam w głowach, przedstawiając najprostsze rozliczenia w najbardziej skomplikowany sposób i w pewnym momencie zza winkla wyłoniło się jakieś słoneczko. Szedł kolo w tak jaskrawych żółtych ogrodniczkach widocznych z kilometra, adikach, koszulce jak dobrze pamiętam pomarańczowej tak świecącej jak kula w dyskotece, no i  ta fryzura :) Włosy czarne i na końcach utlenione, chyba pod kolor, tych ogrodniczek. Właśnie ... powiedziałem ogrodniczek? :) sorry :) to były zwykłe spodnie robocze z obciętymi nogawkami. Stanęliśmy jak wryci we trzech i gapiliśmy się bez słowa z minami "Co to za gość" I usłyszeliśmy `Dzień dobry` wypowiedziane w jednej sekundzie. Myślę sobie, no niezły model :) Takie budowy, dla mnie i Piera to chleb powszedni. Wystartowaliśmy bardzo energicznie bo mieliśmy 10 dni, a na tą prace potrzeba nam było około 20. Pierwszy dzień, odkleiliśmy cała tapetę, Kubuś odkleja. Drugi dzień fisiury <pęknięcia> i impresja <farba podkładowa>, Kubuś odkleja. Trzeci dzień kładziemy enduit <gips>, Kubuś odkleja. Czwarty dzień kleimy toile <cienka warstwa waty szklanej> na suficie, Kubuś skończył odklejać i zaczął otwierać fisiury. Byliśmy gdzieś w połowie budowy, przychodzi do nas zrezygnowany Kubuś z miną `Mam wszystko w dupie`. Pytamy: `Co Kuba, kiedy enduit?` a on: `Nie będę tak zapieprzał w sypialni jak macie taki avons <postęp, zaawansowanie> w salonie` Rozwalił nas tym tekstem. Po czym się spakował, poprosił Picassa o kasę za 3 dni i spadł na szczaw mając wszystko gdzieś. Wyrwał od Picassa wtedy 50e za dzień, a my tyraliśmy dalej po 10 - 12 godzin, bo oprócz ścian Picasso zapomniał dodać że to my cyklinujemy parkiet i go lakierujemy, ot taki maleńki, nieistotny szczególik. Ostatnie dwa dni wykończenia, lakiery i ostatnie pociągnięcia pędzlem robiliśmy już z mieszkającymi w środku ludźmi. Nawet Brigitte na tamtej budowie lakierowała z nami parkiet do 22H00. Co jest najciekawsze, przy rozliczeniu jak to zawsze z Picassem okazało się że gdy obliczyliśmy normalny 8-mio godzinny dzień pracy, wyszło nam po 40e dniówki za taką harówkę (gdy normalna dniówka wynosiła 70e do 80e), a Kubuś model dostał 5 dych za totalną ściemę. To jest po prostu Kubuś.
Pier i Krzysiek od tamtej budowy już z Picassem nie współpracowali, ja mu uwierzyłem jeszcze raz. Kolejna robota była w Creteil 22 km od Paryża w Petlandzie, sklepie zoologicznym którego właścicielem był arab o bardzo znanym imieniu Osama :) Miałem tam rozebrać klatki dla psów i kotów i zbudować większe. To w tym sklepie rozegrała się cała historia z Amelie, ale o tym może kiedy indziej ;) Osama był także właścicielem garażu <komisu> gdzie mnie zatrudnił gdy sprzedawał zwierzyniec innemu `francuzowi` Limowi z Wietnamu. Od niego kupiłem mój pierwszy samochód we Francji. Był rok 2004. Biały golf 3 turbo diesel. Był naprawdę szybki, szkoda tylko, że nie spojrzałem na przednie opony które były rajdowe, slicki, tylko do użycia na suchym torze. Były tak łyse jak głowa Samiego. Jazdę próbną przeprowadziliśmy z Kubusiem. A jak? :) Skutek był taki, że po 15 minutach bycia szczęśliwym posiadaczem białego bolida i po 10 minutach od wyjechania z garażu Osamy trafiliśmy 6 samochodów na raz. Czy to jest w ogóle możliwe? Otóż w normalnym fizycznym świecie to jest akcja jedna na milion, po której auto odjedzie z miejsca wypadku. Otóż był już zmierzch, wyjechaliśmy z garażu Osamy w Villeneuve Saint Georges, pojechaliśmy przez Limeil - Brevannes i w Saint Germain en Laye wyskoczyliśmy na nasjonalce 19 w kierunku Creteil i Paryża. Jak tylko ruszyliśmy zaczęło mżyć. Bardzo zdenerwowałem się faktem, że nie działały żadne dmuchawy, bo szyby zaczęły szybko nam parować od środka i zacząłem je przecierać ręką czego wręcz nienawidzę, bo zawsze potem zostają beznadziejne tłuste ślady. Od momentu wjazdu na dwupasmową N19 mieliśmy blisko do pierwszych świateł o czym miałem się boleśnie przekonać, a jednocześnie na tyle daleko, że zdążyliśmy się rozpędzić do około setki. Zacząłem lekko hamować, bo droga skręcała mocno w prawo z lekkim spadkiem w dół. Kubuś w tym momencie badał wnętrze pojazdu. Otwierał wszystko co się dało otworzyć, wcisnąć, zatrzasnąć i zaświecić. Tak zgrabnie otworzył popiołkę, że mu w ręku została, więc zaczął z nią walczyć, by wróciła na swoje miejsce. Zwolniłem do około 70-tki i wychodząc z zakrętu przed moimi oczami pojawiły się dwa rzędy samochodów na dwóch pasach, po 3 na każdym, z lewej betonka na wysokość 70 cm z prawej też. Franki mają manię obetonowywać wszystkie autostrady i nasjonalki. Więc hebel. A tu nic! Koła natychmiast się zblokowały a my suniemy jak na łyżwach z całym impetem. Kubuś podniósł głowę i zamarł w bezruchu. Patrzył tylko czy będziemy walić w tego z lewej czy w tego z prawej. Nie zastanawiając się nawet sekundy, skierowałem samochód na środek. W ułamku sekundy straciliśmy dwa lusterka na raz przy uderzeniu w dwa samochody stojące na końcach kolejek. 
Oprawki się złożyły a lustra zbiły. Następnie czuliśmy odbijanie się z lewej na prawo z 6 razy. Lecąc cały czas ślizgiem i z każdym uderzeniem wytracając prędkość minęliśmy już 4 auta. Dwa pierwsze były zatrzymane bliżej siebie. Z prawej 406 a z lewej Twingo młodziutkiej francuzeczki. Odbiliśmy się od 406 i wpadając w jej drzwi zerwaliśmy jej plastikową listwę, lekko przycierając sobie lewy przedni błotnik i dalej na zblokowanym hamulcu przelecieliśmy przez czerwone światła zatrzymując się na środku skrzyżowania 10 metrów dalej na wysokości knajpy CourtePaille. Stojąc na samym środku przez kilka sekund nic nie mówiliśmy, bezruch, zero pomysłów, totalna pustka. Po chwili pytam `Ile trafiliśmy?` Kuba obraca głowę po tajniacku i liczy. `Sześć` z uśmiechem na ustach i podnieceniem w głosie, cwaniaczek, bo to ja za wszystko beknę. Siedzimy dalej, silnik pracuje, pytam `Uciekać?` i zaraz myśl, tylko gdzie? Nic tu nie znam, pytam znów. `Ilu zjeżdża?` Minął nas pierwszy samochód, za chwilę drugi. Wydało się to dziwne. Kubek mówi `Trzech zjechało`. Minął nas jeszcze trzeci z nietkniętych mocno. Opanowałem się na tyle by nie uciekać i zjechać ze środka skrzyżowania. Oglądamy 305-kę, jest cała, gość mówi, że mam farta u niego, Dalej 406-kę. Ma czarną kreskę na wysokości światła stopu na tylnym błotniku. Ewidentnie nie była to moja sprawka bo żadnego plastiku golf nie ma na tej wysokości, ale dziadek się uparł więc spisaliśmy constant <oświadczenie>. I tak assurance <ubezpieczenie> tego nie uznał, bo żadne pismo z jego danymi nigdy do mnie nie doszło. Gorzej było u młodej, wgniecenie ewidentne na wysokości listwy w drzwiach, na dodatek twingo to nówka i z tego co zrozumiałem to jej autko. Zadzwoniła po ojca. Przyjechała cała familia i się zaczęło biadolenie :) Co ciekawe policja przyjechała po pół godziny, nie stwierdzono rannych, wiec po kilkunastu minutach spadli. Żadnego mandatu, nic, powiedzieli, że mamy sami się dogadać i spisać papiery. Tak też zrobiliśmy. Odjeżdżając z tego miejsca, Kuba ciągle pytał jak ja to zrobiłem, jak przesunąłem te samochody, jak się zmieściłem w przerwę szerokości małego biurka. Sam nie mam pojęcia jak to zrobiliśmy :) Kuba mówi `Bruce! Normalnie Bruce Wszechmogący! Zrobiłeś Brusa!` Kto oglądał ten film z 2003, zajarzy o co chodzi. Do dziś dnia jak tamtędy przejeżdżamy opowiadamy znajomkom jak tam kiedyś zrobiliśmy "Brusa Wszechmogącego" Z czasem dowiedziałem się że bardzo dużo ludzi jeździ bez ubezpieczenia, to tłumaczyłoby dlaczego trzech kierowców w ogóle nie było zainteresowanych czy coś im uszkodziłem, a może to byli paryżanie :) tu wszystko jest obite :) aż serce boli oglądać najnowsze modele merawek i bet skancerowanych, bo bambary nie umieją jeździć, a co dopiero parkować :) Dzisiaj w tym miejscu jest zjazd do tunelu a zamiast skrzyżowania, są tam estakady. Mam taką maleńka radę jak kupujesz "nowe" szybkie auto, sprawdź opony :)

niedziela, 26 lutego 2012

Katakumby w Paryżu


26 czerwca 2005 postanowiliśmy z grupą znajomych zobaczyć w końcu Katakumby, o których tyle słyszeliśmy i na dodatek mieszkamy w ich pobliżu już od około dwóch lat. Z Brigitte, Gerwazym, Vlodkiem, dwoma Romkami i Halinką postanowiliśmy tam zejść. Poszliśmy na Plac Denwert-Rochereau, gdzie jeszcze za czasów Cesarstwa Rzymskiego znajdował się kamieniołom. Zmiany zaczęły się dopiero w roku 1786 kiedy ze względów higienicznych zaczęto znosić pod ziemię zwłoki najpierw z cmentarza Les Halles z najstarszej części Paryża, następnie z innych. Stanęliśmy w kolejce i po uiszczeniu 5 euro (dziś już 8) od głowy przeszliśmy przez bramki liczące ilość osób, które aktualnie znajdują się pod ziemią by uniknąć pozostawienia kogoś pod ziemią. Paryskie katakumby są bardzo znane, chociażby dlatego, że sam Victor Hugo odwiedzając te podziemia zainspirowany nimi, napisał powieść Nędznicy której akcja rozgrywa się właśnie w katakumbach. Z kolei podczas Drugiej Wojny Światowej działał tam Francuski Ruch Oporu. Nie mogliśmy ominąć takiej atrakcji. Szkoda, że w roku `95 katakumby zostały zakazane dla zwiedzających i dla turystów ostał się tylko jeden szlak z którego nie można nawet odbić w bok, bo wszystko jest pozagradzane kratami. A całe paryskie katakumby rozciągają się na obszarze 770 hektarów. To właśnie stąd pochodził wapień do budowy katedr Notre Dame i 
Chartes. 216 szybów i 45 klatek schodowych łączyło kiedyś powierzchnię ze światem podziemnym. Schodząc na dół czuje się magię tego miejsca. Słabe światło, tajemniczość, wilgoć, uczucie stęchlizny w powietrzu. Zeszliśmy co najmniej 20 metrów pod ziemię, poniżej poziomu metra i kanałów. Na początku korytarze były na tyle niskie, że prawie cały czas musiałem być lekko pochylony. W pewnym momencie jakby niewielka sala na końcu której, małe wejście. Przy wejściu napis zabraniający dotykania czegokolwiek czy palenia. Po wejściu doznaje się szoku. Uczucie nie do opisania. Widok takiej ilości czaszek i kości udowych słabo oświetlonych jest wręcz oszałamiająca. Brigitte po wejściu w ciągu sekundy wróciła się przez wejście i chciała od razu wyjść na powierzchnię. Ale wejście jest tak wąskie, że nawet gdyby chciała nie mogłaby wejść bo cały czas schodzili kolejni turyści. Po chwili można się oswoić z widokiem, lecz nie można wyjść z podziwu jak ogromna ilość kości ludzkich została zniesiona pod ziemię. Jest 
tam pomiędzy 6 a 7 milionów szkieletów. Całe zwiedzane katakumby na wysokość prawie dwóch metrów są usypane kośćmi. Z kości są poukładane przejścia, korytarze, całe ściany z wzorami z czaszek i innych kości. Wszystkie szczątki ludzkie są na tyle stare, że żadne z nich nie są nawet białe, a wręcz ciemno brązowe. Z pewnością ma na to wpływ wilgoć tam panująca. Spacer przy ciągnących się setkami metrów ścian z samych kości piszczelowych, udowych i czaszek wywołuje oszołomienie i wprawia w zadumę nad życiem i śmiercią. Za poukładanymi kośćmi usypana jest cała reszta. Żebra, kręgosłupy, w ogóle wszystkie kości układu szkieletowego człowieka. Idąc cały czas wytyczonym kierunkiem zwiedzania mijamy studnie, kapliczki, grobowce, jaskinie, najróżniejsze budowle. Całe podziemne miasto. Następnie znów kości, miliony kości z tablicami umieszczonymi co jakiś czas informujące w którym roku zostały zniesione i zawsze z dopiskiem 'nieznani'. Sufity wilgotne, czasem pełne wiszących kropel. To i rusz wielkie sklepienia, jak katedry, ciekawie oświetlone. Na każdej ścianie tabliczki z datami, nazwiskami, wszystko starannie przygotowane dla turystów. I w pewnym momencie koniec. Ubrudzeni i umorusani zaczynamy wspinaczkę na powierzchnię. Kolejne tak wąskie schody, jak w hoteliku gdzie pierwszy raz zatrzymaliśmy się kiedyś w pierwszej dzielnicy Paryża. Całkiem tanio było można zejść na dół biorąc pod uwagę, że każde muzeum liczy sobie po 14 euro za wejście. Oczywiście warto wiedzieć, że każda pierwsza niedziela miesiąca prawie wszystkie muzea paryskie są dostępne dla publiczności za darmo. Będąc w Paryżu nie wolno ominąć katakumb. Wrażenie niezapomniane. 


PS: Na więcej fotek zapraszam do albumu katakumby w G+



piątek, 17 lutego 2012

Paryż - Nowa droga życia


Moja przygoda, związana z Paryżem, rozpoczęła się w maju, roku pańskiego 2000, gdy przytłoczony upadkiem firmy, ciężkiej pracy <jeździłem wtedy jako driver w Pęclinie na starach, jelczach i kamazach z materiałami budowlanymi, które najczęściej samemu trzeba było zrzucić, np 12 ton bloczków, bo oczywiście podnośnik hydrauliczny nigdy nie był sprawny> i beznadziejnego wynagrodzenia, a także wyjątkowo nieprzyjemnej sytuacji rodzinnej, szedłem z Brigitte ulicą Marszałkowska od rotundy w kierunku kina Bajka. Przed Mc'Donaldem jest biuro turystyczne. Przez otwarte drzwi widać było okienko kasy, coś jak mały warsztat pracy zegarmistrza i rzucały się bardzo w oczy nazwy stolic europejskich. Londyn, Paryż, Madryt, Berlin. Weszliśmy pewnym krokiem stanęliśmy przed tą kartką i się chwilę zamyśliłem. Miła pani z za szybki wybiła mnie z zadumy pytając czym może służyć. Bez zastanowienia wypaliłem. Dwa bilety do Paryża poproszę. - 'Powrotny?' Usłyszałem w odpowiedzi. - 'Nie! W jedną stronę!'. Nie zapomnę miny tej kobiety i wielkich oczu jakie zrobiła. Podejrzewam po jej reakcji, że nie sprzedała wcześniej biletu w jedna stronę. Decyzja była tak szybka, jak prawie wszystko w moim życiu. Zapewne podświadomie byłem przekonany właśnie do Paryża, bo godzinami słuchałem opowiadań teścia z końcówki lat `80 gdy był wysłany przez Wojsko Polskie do służby w polskim konsulacie i ambasadzie na terenie właśnie Paryża. Piliśmy wtedy najczęściej słodkie wino, domowej produkcji teściów, które z roku na rok było coraz lepsze.
Pierwszy dzień czerwca z Brigitte, dwoma plecakami wypchanymi tylko w niezbędne rzeczy do przeżycia, garstką pieniędzy stawiliśmy się w Warszawie na dworcu Zachodnim, przy stanowiskach autokarów międzynarodowych. Zafundowaliśmy sobie 'Dzień Dziecka'. Długi kilkuletni dzień, który się jeszcze ciągnie. Serce biło niesamowicie mocno, adrenalina, stres, trema. Trudno opisać co się czuje opuszczając Polskę bez myśli, by tu z powrotem wrócić. Jedyny wcześniejszy wyjazd za granicę to były Niemcy, tylko tydzień i jeśli mam być drobiazgowy to także Słowacja przy granicy, oczywiście by zaopatrzyć się w `broszury` przeważnie był to Złoty Bażant lub Smirnyj Mnich. Nie było łatwo uporać się z myślą, że jedziemy gdzieś, gdzie nie znamy nic, nikogo, nie znamy miasta, języka poza kilkoma zwrotami. Przez trzy lata nauki francuskiego zakończonego oceną dostateczną umiałem powiedzieć jedynie, Bon jour, Je m`appel Rafał, J`habitte a Otwock, Merci. Tak genialnie wyedukowany, ruszyłem na podbój Francji. Nie pamiętam już dokładnie kto nas wtedy odprowadzał, ale kojarzę fathera, bo jeszcze wtedy był w Polsce. Włączony przez kierowcę silnik kilka minut przed 12H00, dał znać wszystkim, że należy zajmować miejsca. Wtedy zaczęły się uściski i łzy. Pomachaliśmy sobie na good bye i się zaczęła 22 godzinna podróż z czterema godzinami postoju w korku 
samych autobusów na granicy w Świecku. Pod koniec podróży juz nie wiedzieliśmy jak sie ułożyć na tym totalnie niewygodnym siedzeniu, ale przejazd przez Avenue Grand Armee, następnie koło Łuku Tryumfalnego <L`Arc de Triomphe> i Champs Elysees, oraz Place de la Concorde i widok Wieży Eifla z daleka zrekompensował całą niewygodę. Kierowcy wyjęli wszystkie torby i plecaki i zniknęli w gąszczu pojazdów. Cóż nam zostało. Pierwsza myśl, to skontaktować się z kimkolwiek, więc trzeba znaleźć jakiś telefon, którego na placu Concorde w zasięgu wzroku nie ma. Po raz pierwszy odezwałem się nie w języku ojczystym na francuskiej ziemi.`Where is phone please?` Z odpowiedzi zrozumiałem tyle, że muszę zejść do metra i tam coś znajdę, tak zrobiliśmy. Dzień przed wyjazdem dostałem od znajomego Mirka ze Śródborowa dwa numery telefonów. Pierwszy do jakiegoś Stanisława Cudo a drugi do jakiegoś magika Mietka, których jak się potem okazało spotyka się setkami. :) Oba numery były ośmiocyfrowe, i jakiś koleś pomógł nam obsłużyć jedno z najbardziej skomplikowanych urządzeń tamtego dnia. Mianowicie budkę telefoniczną z kartą chipowa. Spojrzał na numer i mówi łamaną angielszczyzną że 
to są jakieś stare numery, bo od kilku lat centrale telefoniczne są 10 - cyfrowe. Wiec szybko okazało się, że cudem będzie dodzwonić się do Staśka Cudo :) a Mietka najszybciej będzie znaleźć na pierwszym skrzyżowaniu, jakopolskiego kloszarda <tego akurat wtedy nie wiedziałem>. Co nam zostało. Postanowiliśmy znaleźć zbór, słyszeliśmy że jest jeden polski w Paryżu, więc szybki telefon do Nadarzyna nie skontaktował nas z nikim z braci, jednakże zdobyliśmy numer do Betel w Louvier. Zabłysnąłem swoim angielskim tak precyzyjnie, że poproszono mnie bym zadzwonił za 5 minut i podejdzie ktoś mówiący po polsku. Za umówione 5 minut, rzeczywiście odebrała Francuzka mówiąca po polsku z powalającym akcentem francuskim i była na tyle uprzejma że podała nam adres Sali, i numer do Janusza Goldy, przewodniczącego zboru Paris Polonaise jak się później okazało. Zadzwoniliśmy do Janusza i zostaliśmy poproszeni na obiad na drugi dzień, co nas niezmiernie ucieszyło. Pełni nadziei wrzuciliśmy na moje plecy czarno - szary plecak campusa który ważył chyba z 50 kilo, mniejszym obarczyłem Brigitte i z jakimiś torbami podręcznymi, powlekliśmy się przed siebie.  
Bez żadnego sprecyzowanego kierunku szliśmy przed siebie. Minęły chyba dwie godziny gdy w końcu dostrzegliśmy hotel, który wyglądał jak speluna, nie hotel. Pierwsza myśl jaka przyszła do głowy, skoro jest to hotel z minus dwoma gwiazdkami to na pewno będzie tani. Był tak tani, że cała nasza kasa wystarczyłaby nam na trzy doby w tych luksusach. Należy podkreślić ze mieliśmy łazienkę co prawie podwoiło cenę, gdybyśmy wzięli pokój bez niej, ale jak tu wziąć pokój bez łazienki po 22 godzinach w busie i spacerku jak mongoł, obładowany jak wielbłąd przez miasto, `deczko` spocony? W recepcji była babcia która miała poważne problemy z poruszaniem się i to nie z powodu jakiejś choroby tylko ze starości. Była tak wiekowa i pomarszczona jak jaskórka, czyli skórka na jaszczurce :) Z tego co można było zaobserwować poruszała się tylko między recepcją, ubikacją i pokojem w którym było widać siedzącego na fotelu dziadka, który poruszał się jeszcze mniej niż babcia. Przez te dwa dni tam spędzone dziadek nawet nie drgnął. Babcia, po `obrabowaniu` nas, bo tak sie właśnie czuliśmy, rozpoczęliśmy wspinaczkę po schodach okrągłych jak w latarni morskiej, tyle tylko że wymiary tej klatki schodowej zmieściłyby się w wymiarach fiata 126p. Dotarliśmy na drugie piętro i po wejściu do pokoju padliśmy na łóżko. To co mnie bardzo zdziwiło, to dwa prześcieradła jedno na drugim i kołdra 
bez poszewki. Wykończeni do granic możliwości i tak po kilku minutach wstaliśmy, bo oczywiście trzeba `zobaczyć miasto`. Jak się później okazało z Placu Concorde doszliśmy na piechotę aż do Bulwaru Bonne Nouvelle <Dobra Nowina> 
to jest odległość 9 stacji metra. Wychodząc z hotelu postanowiliśmy iść na mały spacerek `dalej` czyli od Concorde wgłąb miasta. Nie wiedzieliśmy wtedy że to jest dzielnica pierwsza, najstarsza część miasta i sam środek Paryża. Pierwsza ulica a raczej aleja <avenue> na jaką trafiliśmy to Strasbourg St Denis, gdy w nią skręciliśmy w ciągu 10 sekund się z niej ewakuowaliśmy, były tam `kobiety` bardzo kolorowo ubrane, jeśli w ogóle można powiedzieć, że były ubrane, wielkie nogi, ramiona, dłonie i na pierwszy rzut oka pomimo radzieckiego makijażu rzucającego się bardziej w oczy niż czerwone światło na skrzyżowaniu widać, że ta pani się nie ogoliła. Owszem było to lekkim szokiem wejść na ulicę pełną trawersów z których każdy / każda zżerał / zżerała cię wzrokiem. Nawet nie wiem w jakim rodzaju pisać, może w nijakim. To patrzyło. He he. Po expresowym oddaleniu się z jednego jak się okazało z najsłynniejszych bulwarów, znaleźliśmy chwilę by popodziwiać stare budowle, wystawy sklepowe, samochody do jakich nie byliśmy przyzwyczajeni, po za kinem czy TV i te śmieszne `strumyki`. Przy każdym krawężniku płynęła woda szerokości gdzieś 30 cm i znosiła 
wszelkie pety, papiery, w ogóle wszystko co dało się zmyć i znikała przed każdym skrzyżowaniem. Uderzający był syf jaki dostrzegliśmy w tabac-u <kawiarni>. Nie widzieliśmy jeszcze że tyle papierów, śmieci i kiepów, może leżeć na podłodze a mimo to knajpa jest pełna i prawie nie ma miejsca by się tam zainstalować chociażby na jedną kolejkę. Poinformowano nas później że te strumyki zabierają wszystkie śmiecie, bo wygodny naród francuski ma problemy ze znalezieniem koszy na śmieci i rzuca wszystko na chodnik czy pod nogi, a z kolei o renomie tabac-u świadczy ilość śmieci, gdyż im więcej śmieci, czyli więcej przewinęło się klientów.

Janów k/ Karczewa


Z taką skrupulatnością z jaką poznawaliśmy okolice osiedla, na piechotę, następnie na rowerach, zaczęliśmy z czasem poznawać okoliczne miejscowości i wszystkie drogi i skróty w promieniu 100 kilometrów od domu. Tak oto trafiliśmy do Janowa. Słyszałem tylko, że są tam bagna i bardzo mi się to spodobało. Pierwszy raz wybraliśmy się tam z Mikelem i Markiem kaszlakiem, oczywiście po północy. Wjeżdżając do Janowa pod koniec długiej prostej łączącej Janów ze światem zewnętrznym jest mostek i nierówny asfalt który ładnie wyrzuca samochód przy ponad setce. Najlepszy jest efekt gdy przed samym mostem jadąc pełną prędkością wyłączy się światła i wszyscy w samochodzie chcą wiedzieć co się dzieje, pełni niepokoju zaczynają się rozglądać i w tym momencie następuje wyskok. Co mniej sprytni uderzają się głowami w co 
popadnie, na przykład w sufit, szybę czy pasażera obok. I najczęściej słychać wrzask zarzynanych kurczaków :) w momencie lotu i ponownego zetknięcia się z ziemia :) oczywiście od razu trzeba heblować maxymalnie, bo wpada się małe skrzyżowanko. Cala ta akcja daje bardzo ciekawy efekt. Tamtej pierwszej nocy wjechaliśmy malarem wgłąb lasu. Dojechaliśmy do czegoś w stylu skrzyżowania w lesie. Dalej szliśmy na piechote, bo nawet kaszlaczek by tam nie wjechał. Po obu stronach mieliśmy jeziorka i bagna. Szliśmy bardzo powoli bo noc była bezksiężycowa i kompletnie nic nie było widać na 3 metry na przód. Dzisiaj każdy zaświeciłby komórą, ale wtedy te Dancale były tak duże ze do ich transportowania były potrzebne wózeczki na kolkach, albo ramię Schwarzeneggera. Posuwaliśmy się bardzo powoli, nie wiedzieliśmy wtedy, że jeziorka są usytuowane jedne za drugimi w dwóch rzędach. Doszliśmy do końca pierwszego jeziorka, potem przez chaszcze do drugiego i po miękkim torfie do trzeciego. Było na tyle miękko, ze baliśmy się o nasze buty, gdyż łatwo można było je tam stracić. Na tym trzecim jeziorku kilka tygodni później widzieliśmy z Brigitte bobra, z tą drobną różnicą, że pojechaliśmy tam w dzień. Nie dało rady wyrwać się w nocy, bo miała co chwilę szlaban i zakaz spotykania się ze mną. Jednakże wyskoczyć do Janowa na bagna jest super, ale w nocy i bardzo polecam ;) dla dodania pikanterii skok na dolocie.... na własną odpowiedzialność oczywiście :)