czwartek, 16 lutego 2012

Super Drób Karczew


Naprawa naczepy, najbardziej śmierdząca robota.
W drobiarskich z kolei była robota. Zawsze było coś do zrobienia. Kierownik, pan Wyszomirski zawsze coś znalazł, żebyśmy nie mieli "głupich pomysłów" - jak zwykł mawiać. Przydzielił nas na początku roku, każdego do innego mechanika. Ja trafiłem do pana Witolda Wyszomirskiego, brata kierownika i najlepszego 'silnikowca' jakiego w życiu widziałem. Jak skończyłem szkołę i miałem stara zawsze jeździłem do pana Witolda by coś zmieniać czy naprawiać w 'staruszq'. Tam, trzeba przyznać, dużo się nauczyliśmy, zaryzykuję nawet stwierdzeniem, najwięcej przez całą szkołę. Czasu na 'nudę' mieliśmy mało. Raz z Przybyszem schowaliśmy się w kabinie jakiegoś naprawianego rupiecia. Zainstalowałem się jak zawsze za kółkiem. Było zimno i szyby zaraz zaczęły parować. A co można robić na zaparowanych szybach? Albo coś się pisze, albo gra w kółko i krzyżyk. Gdy już nie było na szybie miejsca do grania, z trzaskiem i bardzo energicznie otworzyły się drzwi od strony Przybysza. Kierownik. Zamarliśmy. Ten facet naprawdę budził w nas postrach. 'Wynosić mi się stąd! Do roboty! Ja wam dam grę!' W 5 sekund byliśmy na swoich miejscach robiąc o co wcześniej byliśmy "poproszeni". Wpadliśmy na pomysł, żeby zamiast z mechanikami jeść drugie śniadanie na stołówce, szamaliśmy kanapki 10 minut przed przerwą i przez całe 30 minut mieliśmy halę dla siebie. To co nas najbardziej kręciło, to elektryczny wózek akumulatorowy, którym szaleliśmy codziennie przez 25 minut, zostawiając zawsze jedną czujkę, w razie nagłego wtargnięcia któregoś z mechaników. Elektryk nie mógł dojść, dlaczego baterie tak krótko trzymają w jego 'furze'. Kiedyś wyszedł wcześniej ze stołówki, jakoś minął 'wartownika' i zobaczył, że jeździmy jego wózkiem. Na szczęście równy był ten gość. Nic kierownikowi nie sypnął, ale utrudnił nam zabawę, bo przez kolejne trzy dni nie udało nam się uruchomić żółtej 'macedońskiej ciężaróweczki'. Musieliśmy wyczaić co on tam wymyślił. Pilnowaliśmy go na zmianę, czwartego dnia. Jak zobaczyliśmy, że jedzie furą - chyba się kapnął, że go obserwujemy, bo zawsze ją blokował jak nikt nie widzi - musieliśmy wyczaić co nią robi. Ale za ciężko było nas wykiwać. (...) chciał wydymać Freda ... (...) :) Przybysz wylookał, że jak skończył jeździć, wcisnął rękę głęboko w deskę rozdzielczą od spodu i zniknął za zakrętem do stołówki. Chwilę potem, banda niedoszłych mechaników rozkminiała co tam w desce jest ukryte. I znaleźliśmy, trzeba było włożyć rękę do łokcia i namacać malutki przełącznik odcinający zapłon. Jeśli w ogóle można powiedzieć, że w wózku elektrycznym jest zapłon, ale wszyscy wiedzą o co chodzi. Przełączyliśmy i ognia. Wyszaleliśmy się tego dnia za wszystkie czasy gdy był zblokowany pojaździk. Zmienialiśmy się często. Pod koniec, ja prowadziłem bardzo agresywnie, Grzesiek siedział obok, a Tadzik i Przybysz kucali na pace. 
Dokładnie taki, tylko żółty :)
Tak się mocno trzymali, że nie mogłem ich z niej zrzucić w żaden sposób, nawet przejeżdżając z całą prędkością pod naczepami - bo wózek był tak niski, że elegancko się pod nimi mieścił - by ich strącić. Trzeba było się tylko nisko schylić. Kręciliśmy się też po placu, tylko od strony gdzie nie było okien stołówki, jeżdżąc slalomami wśród całego taboru ciężkiego sprzętu. Pod koniec szaleństw musieliśmy odstawić furę. Dojeżdżałem już do budynku, jak zwalniałem Tadzik i Grzesiek wyskoczyli. Został Przybysz na pace. Jechałem coś koło 20 km/h centralnie na wprost ściany wulkanizacji pełnej okien z lewej strony szambiary, gdyż chciałem zostawić wózek przy ścianie dokładnie z miejsca skąd go wcześniej wzięliśmy. Kilka metrów przed ścianą Przybysz przed zeskoczeniem z paki, wysterował mi hiper strzała w sam środek kręgosłupa, aż mnie zatkało i wygiąłem się jak struna. Odruchowo się odwinąłem, ale nie trafiłem dziada, bo zdążył zeskoczyć. Szybko się odwróciłem by nie przygrzmocić w ścianę. Dwa metry przed ścianą musiałem hamować już z piskiem, więc wcisnąłem do końca pedał. Chyba wstałem tamtego dnia lewą nogą bo to był pedał ... ale gazu. Tak przypierdzieliłem w tą ścianę, że gdyby nie kierownica, wleciałbym do środka przez to okno. Należy w tym momencie dodać, że pedał gazu i hamulca wygląda jednakowo. Ściana była zrobiona z niezbyt grubej blachy, następnie twarda pianka na 15 cm i znów blacha. Ściana od uderzenia wygięła się na zewnątrz na wysokości zderzaka wózka. Przybysz padł na ziemię drąc się i zataczając ze śmiechu, reszta chłopaków przyleciała, nawet ci z hali słysząc taki huk. Opanowałem się za chwilę i już czując, że mnie właśnie wywalili ze szkoły i praktyk, wrzuciłem wsteczny i najszybciej jak potrafiłem objechałem szambiarę zostawiając furę z drugiej strony, która fartem nie miała nic uszkodzonego. Opanowując śmiech nie do opanowania, chłopaki przystąpili do ratowania mi życia, kopiąc z całej siły w ścianę, by ją wyprostować. Wyprostowaliśmy ją na tyle, że nie rzucała się w oczy. Gorzej było z szybą, która pękła na całej długości od góry do dołu. Po akcji 'kopniak' rozpłynęliśmy się w powietrzu. Co dziwne, nikt z mechaników nie słyszał uderzenia o ścianę. Wpadłem najpierw do lakierni gdzie z małym śmiesznym lakiernikiem codziennie uwalonym innym kolorem współpracował Jureczko. Tylko jego jakoś ominęła sposobność oglądania skutków mojego dzieła i szydzenia z mojej rajdowej jazdy. 'Ostry coś ty taki blady?' Zapytał, 'Bo w ścianę wulkanizacji właśnie przywaliłem furą elektryka'. Odparłem i zapadłem się pod ziemię. Zniknąłem, i już tego dnia nie pokazywałem się prawie nikomu na oczy. Na fajrant, spadliśmy stamtąd w trybie przyśpieszonym. Miałem więcej szczęścia niż rozumu. <Jak zawsze zresztą> Jakoś nikt nie zauważył pękniętej po całej długości szyby ani śladu po wypadku na ścianie. Był tam też kierowca granatem od pługa oderwany. Ciągle robiliśmy z niego barana. Mówił zawsze 'bedo' zamiast 'będą' więc nazwaliśmy go Bedok. Bedok jeździł szambiarą, właśnie tą za którą schowałem wózek. Raz podczas przerwy obiadowej wypchnęliśmy jego jelcza na sam środek placu. Było z 500 metrów. 
Szambiara Bedoka.
Bedok przyszedł i gdy zobaczył że nie ma szambiary zaczął latać i wszystkich pytać 'Gdzie moja fura? Nie widziałeś mojej fury?' W końcu Bedok wyczaił, że jego fura stoi na środku placu, nie mógł nas podejrzewać, bo nikt z nas oficjalnie nie umiał jeździć ciężarówką. Pyta więc Mańka 'Nie wiesz kto mi furę wypchnął?' Maniek udawał, że go nie słyszy. Bedok pyta już po raz trzeci 'Nie wiesz kto mi wypchnął furę?' a Maniek 'Bedok widziałeś? Ktoś Ci furę wypchnął' :) Wszędzie znajdzie się jakaś ofiara losu.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz