W drobiarskich z kolei
była robota. Zawsze było coś do zrobienia. Kierownik, pan
Wyszomirski zawsze coś znalazł, żebyśmy nie mieli "głupich
pomysłów" - jak zwykł mawiać. Przydzielił nas na
początku roku, każdego do innego mechanika. Ja trafiłem do pana
Witolda Wyszomirskiego, brata kierownika i najlepszego 'silnikowca'
jakiego w życiu widziałem. Jak skończyłem szkołę i miałem
stara zawsze jeździłem do pana Witolda by coś zmieniać czy
naprawiać w 'staruszq'. Tam, trzeba przyznać, dużo się
nauczyliśmy, zaryzykuję nawet stwierdzeniem, najwięcej przez całą
szkołę. Czasu na 'nudę' mieliśmy mało. Raz z Przybyszem
schowaliśmy się w kabinie jakiegoś naprawianego rupiecia.
Zainstalowałem się jak zawsze za kółkiem. Było zimno i
szyby zaraz zaczęły parować. A co można robić na zaparowanych
szybach? Albo coś się pisze, albo gra w kółko i krzyżyk.
Gdy już nie było na szybie miejsca do grania, z trzaskiem i bardzo
energicznie otworzyły się drzwi od strony Przybysza. Kierownik.
Zamarliśmy. Ten facet naprawdę budził w nas postrach. 'Wynosić mi
się stąd! Do roboty! Ja wam dam grę!' W 5 sekund byliśmy na
swoich miejscach robiąc o co wcześniej byliśmy "poproszeni".
Wpadliśmy na pomysł, żeby zamiast z mechanikami jeść drugie
śniadanie na stołówce, szamaliśmy kanapki 10 minut przed
przerwą i przez całe 30 minut mieliśmy halę dla siebie. To co nas
najbardziej kręciło, to elektryczny wózek akumulatorowy,
którym szaleliśmy codziennie przez 25 minut, zostawiając
zawsze jedną czujkę, w razie nagłego wtargnięcia któregoś
z mechaników. Elektryk nie mógł dojść, dlaczego
baterie tak krótko trzymają w jego 'furze'. Kiedyś wyszedł
wcześniej ze stołówki, jakoś minął 'wartownika' i
zobaczył, że jeździmy jego wózkiem. Na szczęście równy
był ten gość. Nic kierownikowi nie sypnął, ale utrudnił nam
zabawę, bo przez kolejne trzy dni nie udało nam się uruchomić
żółtej 'macedońskiej ciężaróweczki'. Musieliśmy
wyczaić co on tam wymyślił. Pilnowaliśmy go na zmianę, czwartego
dnia. Jak zobaczyliśmy, że jedzie furą - chyba się kapnął, że
go obserwujemy, bo zawsze ją blokował jak nikt nie widzi -
musieliśmy wyczaić co nią robi. Ale za ciężko było nas wykiwać.
(...) chciał wydymać Freda ... (...) :) Przybysz wylookał, że jak
skończył jeździć, wcisnął rękę głęboko w deskę rozdzielczą
od spodu i zniknął za zakrętem do stołówki. Chwilę potem,
banda niedoszłych mechaników rozkminiała co tam w desce jest
ukryte. I znaleźliśmy, trzeba było włożyć rękę do łokcia i
namacać malutki przełącznik odcinający zapłon. Jeśli w ogóle
można powiedzieć, że w wózku elektrycznym jest zapłon, ale
wszyscy wiedzą o co chodzi. Przełączyliśmy i ognia. Wyszaleliśmy
się tego dnia za wszystkie czasy gdy był zblokowany pojaździk.
Zmienialiśmy się często. Pod koniec, ja prowadziłem bardzo
agresywnie, Grzesiek siedział obok, a Tadzik i Przybysz kucali na
pace.
Dokładnie taki, tylko żółty :)
Tak się mocno trzymali, że nie mogłem ich z niej zrzucić w
żaden sposób, nawet przejeżdżając z całą prędkością
pod naczepami - bo wózek był tak niski, że elegancko się
pod nimi mieścił - by ich strącić. Trzeba było się tylko nisko
schylić. Kręciliśmy się też po placu, tylko od strony gdzie nie
było okien stołówki, jeżdżąc slalomami wśród
całego taboru ciężkiego sprzętu. Pod koniec szaleństw musieliśmy
odstawić furę. Dojeżdżałem już do budynku, jak zwalniałem
Tadzik i Grzesiek wyskoczyli. Został Przybysz na pace. Jechałem coś
koło 20 km/h centralnie na wprost ściany wulkanizacji pełnej okien
z lewej strony szambiary, gdyż chciałem zostawić wózek przy
ścianie dokładnie z miejsca skąd go wcześniej wzięliśmy. Kilka
metrów przed ścianą Przybysz przed zeskoczeniem z paki,
wysterował mi hiper strzała w sam środek kręgosłupa, aż mnie
zatkało i wygiąłem się jak struna. Odruchowo się odwinąłem,
ale nie trafiłem dziada, bo zdążył zeskoczyć. Szybko się
odwróciłem by nie przygrzmocić w ścianę. Dwa metry przed
ścianą musiałem hamować już z piskiem, więc wcisnąłem do
końca pedał. Chyba wstałem tamtego dnia lewą nogą bo to był
pedał ... ale gazu. Tak przypierdzieliłem w tą ścianę, że gdyby
nie kierownica, wleciałbym do środka przez to okno. Należy w tym
momencie dodać, że pedał gazu i hamulca wygląda jednakowo. Ściana
była zrobiona z niezbyt grubej blachy, następnie twarda pianka na
15 cm i znów blacha. Ściana od uderzenia wygięła się na
zewnątrz na wysokości zderzaka wózka. Przybysz padł na
ziemię drąc się i zataczając ze śmiechu, reszta chłopaków
przyleciała, nawet ci z hali słysząc taki huk. Opanowałem się za
chwilę i już czując, że mnie właśnie wywalili ze szkoły i
praktyk, wrzuciłem wsteczny i najszybciej jak potrafiłem objechałem
szambiarę zostawiając furę z drugiej strony, która fartem
nie miała nic uszkodzonego. Opanowując śmiech nie do opanowania,
chłopaki przystąpili do ratowania mi życia, kopiąc z całej siły
w ścianę, by ją wyprostować. Wyprostowaliśmy ją na tyle, że
nie rzucała się w oczy. Gorzej było z szybą, która pękła
na całej długości od góry do dołu. Po akcji 'kopniak'
rozpłynęliśmy się w powietrzu. Co dziwne, nikt z mechaników
nie słyszał uderzenia o ścianę. Wpadłem najpierw do lakierni
gdzie z małym śmiesznym lakiernikiem codziennie uwalonym innym
kolorem współpracował Jureczko. Tylko jego jakoś ominęła
sposobność oglądania skutków mojego dzieła i szydzenia z
mojej rajdowej jazdy. 'Ostry coś ty taki blady?' Zapytał, 'Bo w
ścianę wulkanizacji właśnie przywaliłem furą elektryka'.
Odparłem i zapadłem się pod ziemię. Zniknąłem, i już tego dnia
nie pokazywałem się prawie nikomu na oczy. Na fajrant, spadliśmy
stamtąd w trybie przyśpieszonym. Miałem więcej szczęścia niż
rozumu. <Jak zawsze zresztą> Jakoś nikt nie zauważył
pękniętej po całej długości szyby ani śladu po wypadku na
ścianie. Był tam też kierowca granatem od pługa oderwany. Ciągle
robiliśmy z niego barana. Mówił zawsze 'bedo' zamiast 'będą'
więc nazwaliśmy go Bedok. Bedok jeździł szambiarą, właśnie tą
za którą schowałem wózek. Raz podczas przerwy
obiadowej wypchnęliśmy jego jelcza na sam środek placu. Było z
500 metrów.
Szambiara Bedoka.
Bedok przyszedł i gdy zobaczył że nie ma
szambiary zaczął latać i wszystkich pytać 'Gdzie moja fura? Nie
widziałeś mojej fury?' W końcu Bedok wyczaił, że jego fura stoi
na środku placu, nie mógł nas podejrzewać, bo nikt z nas
oficjalnie nie umiał jeździć ciężarówką. Pyta więc
Mańka 'Nie wiesz kto mi furę wypchnął?' Maniek udawał, że go
nie słyszy. Bedok pyta już po raz trzeci 'Nie wiesz kto mi wypchnął
furę?' a Maniek 'Bedok widziałeś? Ktoś Ci furę wypchnął' :)
Wszędzie znajdzie się jakaś ofiara losu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz