Pamiętam
jeszcze jeden numer, jak bawiliśmy się w 'pijaka'. Anka i Paweł
siedzieli na łóżku, a ja udawałem nawalonego gościa, który
się zataczał i za wszelką cenę chciał usiąść na wersalce, a
oni odpychając mnie nogami bronili dostępu do łóżka. Nie
mogłem ich sforsować poprzez atak frontalny, gdyż obrona była za
silna. Wymyśliłem zatem, że naskoczę na nich w ostatniej chwili.
Rzeczywiście udało się, zaskoczyłem ich skokiem i wwaliłem się
sam środek rodzeństwa, spadając Ance na przedramię. Ta zaczęła
wyć z bólu. Ręka zrobiła się czerwona. Po pół
godziny, przestała płakać, ale ręka ją bolała. Łaziłem za nią
tam i z powrotem powtarzając 'Nie rycz głupia, wcale Cię tak nie
boli'. W nocy Anka znów zaczęła kwękać. Staruszek się
ubrał i pojechał z Anką na pogotowie. Po zrobieniu prześwietlenia
okazało się że kość łokciowa i promieniowa są pęknięte w
poprzek. Jej zemsta była straszna, najbardziej dla młodego, bo on
nie dawał rady jej uciec. Latała i waliła nas tym gipsem po łbach,
dopóki jej go nie zdjęli dwa tygodnie później. Młody
beczał non stop :) Przez całe życie nie dostał tyle kokosów
co przez te dwa tygodnie.
'Skrót' ze szkoły |
Za małolata kumplowałem
się z Sebastianem. Poznałem go w przedszkolu w 'zerówce'. Do
7 klasy podstawowej byliśmy najlepszymi kumplami, potem jak to w
życiu nasze drogi się rozeszły. Pierwsze przypały miałem właśnie
z Sebkiem. W pierwszej klasie za jego namową podłożyłem Rudemu
<Marcinowi z rudymi włosami> kaktusa na siedzenie gdy ten
musiał wstać do odpowiedzi. Jak się pokłuł, zaraz mnie wykablował
i za drzwi wyleciałem, jak zawsze. Wszyscy się bali gdy
nauczycielka wysyłała nas do dyrka, a tam było całkiem spoko.
Ładnie w środku, dywan na podłodze i najfajniejsze w świecie
przełączniki do włączania dzwonka szkolnego. Dyrektor był zawsze
dobry, dopóki nie chciał wzywać rodziców, ale zawsze
jakoś się nam upiekało. W trzeciej klasie podstawowej, tak nas
nudziła ciągle ta sama droga do domu, że kombinowaliśmy jak
najróżniejsze i najbardziej skomplikowane trasy. Przez murki,
piwnice, ogrodzenia, tereny prywatne. W końcu zaczęliśmy wracać
przez teren szpitala. Wchodząc do szpitala od ulicy Karczewskiej w
głównym budynku szpitala była przychodnia dziecięca na 1
piętrze. Ładowaliśmy się tamtędy, potem przez barierkę i po
kracie od okna schodziliśmy na dół. Raz na jakiś czas
ganiał nas magazynier. Ale fajniej było przechodzić przez wejście
główne i zaraz tylnymi drzwiami na parking. Była tam wredna
szatniara, która o godzinie naszego powrotu szykowała sobie
miotłe. Jak wchodziliśmy zrywała się z krzesła, leciała po
miotłę i zaraz już była za nami by nas nią walić. Uciekając we
dwóch nigdy nie dała nam rady, wracając we trzech jeden był
zawsze poszkodowany. Często wracał z nami Rudy. Drzwi przy tym
wyjściu otwierają się do środka i nie mogliśmy od razu jej
zwiać, więc prawie zawsze ostatni dostawał w łeb. W tej samej
trzeciej klasie siedzimy sobie grzecznie w ławkach. Rudy siedział
przy oknie, a słoneczko pięknie go prażyło w łepetynę. Wszyscy
się pozasłaniali kotarami, tylko on siedział na słońcu. Zaczął
ją tarmosić. Na jednej szynie były zawieszone trzy ciężkie
kotary na całej długości okien. W pewnym momencie kołki rozporowe
nie wytrzymały. Pech chciał, że szyna spadła Rudemu centralnie na
łeb. Ten z bólu się za niego złapał, babka dostała furii.
Podbiegła do niego, złapała go za włosy i zaczęła tarmosić,
tak jak wielkie psy tarmoszą malutkie. Wytaszczyła go z ławki i
kazała wynosić się za drzwi. Biedak wyszedł na środek sali i
stojąc przed nami próbował wytłumaczyć, że nie chciał. W
tym momencie puścił ogromnego bełta na samym środeczku. Babka z
furii przeszła w stan spazmy :) Cała czerwona, drąc się dwa razy
głośniej wygoniła go po szaty, by to sprzątnąć. Marcin w końcu
nie wytrzymał i się poryczał. Przyszedł ze szmatą i rycząc
zaczął to rozmazywać. W pewnym momencie puścił drugiego dżopa,
jeszcze większego. Nauczycielka już nie wytrzymała. Rudy w końcu
trafił do pielęgniarki, a my na przerwę. To była tylko trzecia
klasa podstawowa, a ile ta kobieta z nami zniosła. :) Wracając do
domu szliśmy w odległości 10 metrów jeden od drugiego i do
mijającej nas osoby pierwszy mówił 'Dzień Dobry' drugi
'Do widzenia', a trzeci 'Ślepa Genia'. Wracając we dwóch, nie
było to już śmieszne. Wymyśliliśmy coś oryginalniejszego. Ja
mówiłem 'Gut Morgen' a Sebek 'Czy chce pani kaloszem w
mordę?' A ta kobieta odwraca się i krzyczy. 'Ja Cię znam
Sebastian! Zobaczysz pójdę do Twojej matki! Dostaniesz w
dupę!' Zwialiśmy szybko do domu i na tym skończyliśmy
'Pozdrawianie' ludzi na ulicy. Raz wracając ze szkoły koniecznie
chcieliśmy sami napić się piwa. W jednym spożywczym nam nie
sprzedali, w drugim też nie. W końcu na światłach gdzie teraz
jest żabka, kupiliśmy jedno półlitrowe Królewskie.
Sebastian, wcześniej przygotowany otwieracz wziął ze sobą do
szkoły. Poszliśmy do lasku i schowaliśmy się w krzakach i
obaliliśmy ciepłego Króla. Potem lekko nawaleni połową
butelki na głowę poleźliśmy do domu. W sumie mieliśmy po 9 lat
:)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz