czwartek, 16 lutego 2012

Na skróty


Pamiętam jeszcze jeden numer, jak bawiliśmy się w 'pijaka'. Anka i Paweł siedzieli na łóżku, a ja udawałem nawalonego gościa, który się zataczał i za wszelką cenę chciał usiąść na wersalce, a oni odpychając mnie nogami bronili dostępu do łóżka. Nie mogłem ich sforsować poprzez atak frontalny, gdyż obrona była za silna. Wymyśliłem zatem, że naskoczę na nich w ostatniej chwili. Rzeczywiście udało się, zaskoczyłem ich skokiem i wwaliłem się sam środek rodzeństwa, spadając Ance na przedramię. Ta zaczęła wyć z bólu. Ręka zrobiła się czerwona. Po pół godziny, przestała płakać, ale ręka ją bolała. Łaziłem za nią tam i z powrotem powtarzając 'Nie rycz głupia, wcale Cię tak nie boli'. W nocy Anka znów zaczęła kwękać. Staruszek się ubrał i pojechał z Anką na pogotowie. Po zrobieniu prześwietlenia okazało się że kość łokciowa i promieniowa są pęknięte w poprzek. Jej zemsta była straszna, najbardziej dla młodego, bo on nie dawał rady jej uciec. Latała i waliła nas tym gipsem po łbach, dopóki jej go nie zdjęli dwa tygodnie później. Młody beczał non stop :) Przez całe życie nie dostał tyle kokosów co przez te dwa tygodnie.
'Skrót' ze szkoły
Za małolata kumplowałem się z Sebastianem. Poznałem go w przedszkolu w 'zerówce'. Do 7 klasy podstawowej byliśmy najlepszymi kumplami, potem jak to w życiu nasze drogi się rozeszły. Pierwsze przypały miałem właśnie z Sebkiem. W pierwszej klasie za jego namową podłożyłem Rudemu <Marcinowi z rudymi włosami> kaktusa na siedzenie gdy ten musiał wstać do odpowiedzi. Jak się pokłuł, zaraz mnie wykablował i za drzwi wyleciałem, jak zawsze. Wszyscy się bali gdy nauczycielka wysyłała nas do dyrka, a tam było całkiem spoko. Ładnie w środku, dywan na podłodze i najfajniejsze w świecie przełączniki do włączania dzwonka szkolnego. Dyrektor był zawsze dobry, dopóki nie chciał wzywać rodziców, ale zawsze jakoś się nam upiekało. W trzeciej klasie podstawowej, tak nas nudziła ciągle ta sama droga do domu, że kombinowaliśmy jak najróżniejsze i najbardziej skomplikowane trasy. Przez murki, piwnice, ogrodzenia, tereny prywatne. W końcu zaczęliśmy wracać przez teren szpitala. Wchodząc do szpitala od ulicy Karczewskiej w głównym budynku szpitala była przychodnia dziecięca na 1 piętrze. Ładowaliśmy się tamtędy, potem przez barierkę i po kracie od okna schodziliśmy na dół. Raz na jakiś czas ganiał nas magazynier. Ale fajniej było przechodzić przez wejście główne i zaraz tylnymi drzwiami na parking. Była tam wredna szatniara, która o godzinie naszego powrotu szykowała sobie miotłe. Jak wchodziliśmy zrywała się z krzesła, leciała po miotłę i zaraz już była za nami by nas nią walić. Uciekając we dwóch nigdy nie dała nam rady, wracając we trzech jeden był zawsze poszkodowany. Często wracał z nami Rudy. Drzwi przy tym wyjściu otwierają się do środka i nie mogliśmy od razu jej zwiać, więc prawie zawsze ostatni dostawał w łeb. W tej samej trzeciej klasie siedzimy sobie grzecznie w ławkach. Rudy siedział przy oknie, a słoneczko pięknie go prażyło w łepetynę. Wszyscy się pozasłaniali kotarami, tylko on siedział na słońcu. Zaczął ją tarmosić. Na jednej szynie były zawieszone trzy ciężkie kotary na całej długości okien. W pewnym momencie kołki rozporowe nie wytrzymały. Pech chciał, że szyna spadła Rudemu centralnie na łeb. Ten z bólu się za niego złapał, babka dostała furii. Podbiegła do niego, złapała go za włosy i zaczęła tarmosić, tak jak wielkie psy tarmoszą malutkie. Wytaszczyła go z ławki i kazała wynosić się za drzwi. Biedak wyszedł na środek sali i stojąc przed nami próbował wytłumaczyć, że nie chciał. W tym momencie puścił ogromnego bełta na samym środeczku. Babka z furii przeszła w stan spazmy :) Cała czerwona, drąc się dwa razy głośniej wygoniła go po szaty, by to sprzątnąć. Marcin w końcu nie wytrzymał i się poryczał. Przyszedł ze szmatą i rycząc zaczął to rozmazywać. W pewnym momencie puścił drugiego dżopa, jeszcze większego. Nauczycielka już nie wytrzymała. Rudy w końcu trafił do pielęgniarki, a my na przerwę. To była tylko trzecia klasa podstawowa, a ile ta kobieta z nami zniosła. :) Wracając do domu szliśmy w odległości 10 metrów jeden od drugiego i do mijającej nas osoby pierwszy mówił 'Dzień Dobry' drugi 'Do widzenia', a trzeci 'Ślepa Genia'. Wracając we dwóch, nie było to już śmieszne. Wymyśliliśmy coś oryginalniejszego. Ja mówiłem 'Gut Morgen' a Sebek 'Czy chce pani kaloszem w mordę?' A ta kobieta odwraca się i krzyczy. 'Ja Cię znam Sebastian! Zobaczysz pójdę do Twojej matki! Dostaniesz w dupę!' Zwialiśmy szybko do domu i na tym skończyliśmy 'Pozdrawianie' ludzi na ulicy. Raz wracając ze szkoły koniecznie chcieliśmy sami napić się piwa. W jednym spożywczym nam nie sprzedali, w drugim też nie. W końcu na światłach gdzie teraz jest żabka, kupiliśmy jedno półlitrowe Królewskie. Sebastian, wcześniej przygotowany otwieracz wziął ze sobą do szkoły. Poszliśmy do lasku i schowaliśmy się w krzakach i obaliliśmy ciepłego Króla. Potem lekko nawaleni połową butelki na głowę poleźliśmy do domu. W sumie mieliśmy po 9 lat :)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz