Adrenalina na maxa |
W tym też okresie miałem
kumpla Tomka, który mieszkał blok obok. Dorwaliśmy w piwnicy
ojca zapałki i po nieudanych próbach podpalenia czegoś tam
młodzi piromani poszli do lasu. Bardzo podoba mi się znaczenie
słowa piroman, otóż jest to człowiek przejawiający
chorobliwe, wręcz obsesyjne zainteresowanie ogniem i materiałami
wybuchowymi, co dokładnie do nas wtedy pasowało. W lesie dla
lepszego efektu poszliśmy jak najdalej, gdzie chodzi mało ludzi.
Zostawiliśmy zapaloną zapałkę na suchych kolkach, metr obok drugą
i dla pewności pięć metrów dalej trzecią. Następnie
spacerkiem poszliśmy na osiedle. Jednakże sumienie zaczęło nas
dręczyć, że to trochę nie w porządku i postanowiliśmy zadzwonić
na Straż Pożarną. Dyspozytor, gdy usłyszał małolatów
informujących go o pożarze zbył nas od razu i się rozłączył.
Zadzwoniłem drugi raz i wkurzony mu wykrzyczałem 'Jak się las
spali to będzie pana wina!' i się rozłączyłem. Teraz, jakoś po
szpiegowsku trzeba zobaczyć co się tam dzieje. Więc jak gdyby
nigdy nic, poszliśmy do lasu od drugiej strony. I 'przypadkiem'
spacerując sobie po lesie <to był chyba mój pierwszy
spacer w życiu, bo jak dziecko z ADHD może spacerować :)>
wyszliśmy w pobliżu zamierzonego miejsca. Czuć było zapach
ogniska i nie wiem dlaczego skojarzyło się też to nam z pieczonymi
ziemniakami. Zobaczyliśmy dwa wozy strażackie. Pierwszy z
rozwiniętym wężem i jakimś strażakiem, który właśnie
dogaszał tlące się szczątki pożaru. Drugi natomiast zakopał się
w miękkim piachu jakieś sto metrów wcześniej. Było kilku
gapiów. Nogi mi się ugięły, gdy zobaczyłem, że stoi tam
mój staruszek z małolatem na rowerach. Od razu pomyślałem,
że ktoś nas widział i zaraz dostanę największe wciry w tym roku.
Pytam 'Co tu robicie?' A mały 'Widzieliśmy jak jechali na sygnałach
i pojechaliśmy za nimi' Odetchnąłem z ulgą, że nic nie wiedzą.
Więcej już lasu nie podpalałem. Za duży stres, zresztą potem
nauczyliśmy się chodzić na grzyby, chociaż mniej adrenaliny to
daje, było ciekawsze z innej strony.
Kilka dni później
wpadłem na inny genialny pomysł. Otóż znalazłem w piwnicy
w szpargałach ojca wielką pinezkę, która w moich nie za
dużych wtedy palcach idealnie się nadawała do przebijania opon w
rowerach na osiedlu. W tamtych czasach stojaki na osiedlu były pełne
rowerów. A ja z moją nową bronią łaziłem od stojaka do
stojaka i 'dotykałem' tylko każdą dętkę jaką tylko dojrzałem
tamtego dnia na osiedlu. Nie byłem dosyć ostrożny bo jedna
sąsiadka z drugiego piętra przyfilowała mnie jak łatwiłem jej
rower. Poszła mnie podkablować i kilkanaście minut potem stary już
mnie zgarnął do domu i dostałem baty. Dostałem dwadzieścia razy
sznurem od żelazka, po pięć od jednej przebitej dętki. Oberwało
mi się za rowery z jednego stojaka. Dobrze, że stary nie wiedział
ile stojaków tego dnia odwiedziłem, bo chyba dwa tygodnie nie
mógłbym chodzić i miesiąc na tyłku siedzieć. Tak więc
skutecznie oduczyłem się przebijania czyichś opon.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz