czwartek, 16 lutego 2012

Pożar lasu


Adrenalina na maxa
          W tym też okresie miałem kumpla Tomka, który mieszkał blok obok. Dorwaliśmy w piwnicy ojca zapałki i po nieudanych próbach podpalenia czegoś tam młodzi piromani poszli do lasu. Bardzo podoba mi się znaczenie słowa piroman, otóż jest to człowiek przejawiający chorobliwe, wręcz obsesyjne zainteresowanie ogniem i materiałami wybuchowymi, co dokładnie do nas wtedy pasowało. W lesie dla lepszego efektu poszliśmy jak najdalej, gdzie chodzi mało ludzi. Zostawiliśmy zapaloną zapałkę na suchych kolkach, metr obok drugą i dla pewności pięć metrów dalej trzecią. Następnie spacerkiem poszliśmy na osiedle. Jednakże sumienie zaczęło nas dręczyć, że to trochę nie w porządku i postanowiliśmy zadzwonić na Straż Pożarną. Dyspozytor, gdy usłyszał małolatów informujących go o pożarze zbył nas od razu i się rozłączył. Zadzwoniłem drugi raz i wkurzony mu wykrzyczałem 'Jak się las spali to będzie pana wina!' i się rozłączyłem. Teraz, jakoś po szpiegowsku trzeba zobaczyć co się tam dzieje. Więc jak gdyby nigdy nic, poszliśmy do lasu od drugiej strony. I 'przypadkiem' spacerując sobie po lesie <to był chyba mój pierwszy spacer w życiu, bo jak dziecko z ADHD może spacerować :)> wyszliśmy w pobliżu zamierzonego miejsca. Czuć było zapach ogniska i nie wiem dlaczego skojarzyło się też to nam z pieczonymi ziemniakami. Zobaczyliśmy dwa wozy strażackie. Pierwszy z rozwiniętym wężem i jakimś strażakiem, który właśnie dogaszał tlące się szczątki pożaru. Drugi natomiast zakopał się w miękkim piachu jakieś sto metrów wcześniej. Było kilku gapiów. Nogi mi się ugięły, gdy zobaczyłem, że stoi tam mój staruszek z małolatem na rowerach. Od razu pomyślałem, że ktoś nas widział i zaraz dostanę największe wciry w tym roku. Pytam 'Co tu robicie?' A mały 'Widzieliśmy jak jechali na sygnałach i pojechaliśmy za nimi' Odetchnąłem z ulgą, że nic nie wiedzą. Więcej już lasu nie podpalałem. Za duży stres, zresztą potem nauczyliśmy się chodzić na grzyby, chociaż mniej adrenaliny to daje, było ciekawsze z innej strony.
          Kilka dni później wpadłem na inny genialny pomysł. Otóż znalazłem w piwnicy w szpargałach ojca wielką pinezkę, która w moich nie za dużych wtedy palcach idealnie się nadawała do przebijania opon w rowerach na osiedlu. W tamtych czasach stojaki na osiedlu były pełne rowerów. A ja z moją nową bronią łaziłem od stojaka do stojaka i 'dotykałem' tylko każdą dętkę jaką tylko dojrzałem tamtego dnia na osiedlu. Nie byłem dosyć ostrożny bo jedna sąsiadka z drugiego piętra przyfilowała mnie jak łatwiłem jej rower. Poszła mnie podkablować i kilkanaście minut potem stary już mnie zgarnął do domu i dostałem baty. Dostałem dwadzieścia razy sznurem od żelazka, po pięć od jednej przebitej dętki. Oberwało mi się za rowery z jednego stojaka. Dobrze, że stary nie wiedział ile stojaków tego dnia odwiedziłem, bo chyba dwa tygodnie nie mógłbym chodzić i miesiąc na tyłku siedzieć. Tak więc skutecznie oduczyłem się przebijania czyichś opon.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz