Moja przygoda, związana
z Paryżem, rozpoczęła się w maju, roku pańskiego 2000, gdy
przytłoczony upadkiem firmy, ciężkiej pracy <jeździłem wtedy
jako driver w Pęclinie na starach, jelczach i kamazach z materiałami
budowlanymi, które najczęściej samemu trzeba było zrzucić,
np 12 ton bloczków, bo oczywiście podnośnik hydrauliczny
nigdy nie był sprawny> i beznadziejnego wynagrodzenia, a także
wyjątkowo nieprzyjemnej sytuacji rodzinnej, szedłem z Brigitte
ulicą Marszałkowska od rotundy w kierunku kina Bajka. Przed
Mc'Donaldem jest biuro turystyczne. Przez otwarte drzwi widać było
okienko kasy, coś jak mały warsztat pracy zegarmistrza i rzucały
się bardzo w oczy nazwy stolic europejskich. Londyn, Paryż, Madryt,
Berlin. Weszliśmy pewnym krokiem stanęliśmy przed tą kartką i
się chwilę zamyśliłem. Miła pani z za szybki wybiła mnie z
zadumy pytając czym może służyć. Bez zastanowienia wypaliłem.
Dwa bilety do Paryża poproszę. - 'Powrotny?' Usłyszałem w
odpowiedzi. - 'Nie! W jedną stronę!'. Nie zapomnę miny tej kobiety
i wielkich oczu jakie zrobiła. Podejrzewam po jej reakcji, że nie
sprzedała wcześniej biletu w jedna stronę. Decyzja była tak
szybka, jak prawie wszystko w moim życiu. Zapewne podświadomie
byłem przekonany właśnie do Paryża, bo godzinami słuchałem
opowiadań teścia z końcówki lat `80 gdy był wysłany przez
Wojsko Polskie do służby w polskim konsulacie i ambasadzie na
terenie właśnie Paryża. Piliśmy wtedy najczęściej słodkie
wino, domowej produkcji teściów, które z roku na rok
było coraz lepsze.
Pierwszy dzień czerwca z
Brigitte, dwoma plecakami wypchanymi tylko w niezbędne rzeczy do
przeżycia, garstką pieniędzy stawiliśmy się w Warszawie na
dworcu Zachodnim, przy stanowiskach autokarów
międzynarodowych. Zafundowaliśmy sobie 'Dzień Dziecka'. Długi
kilkuletni dzień, który się jeszcze ciągnie. Serce biło
niesamowicie mocno, adrenalina, stres, trema. Trudno opisać co się
czuje opuszczając Polskę bez myśli, by tu z powrotem wrócić.
Jedyny wcześniejszy wyjazd za granicę to były Niemcy, tylko
tydzień i jeśli mam być drobiazgowy to także Słowacja przy
granicy, oczywiście by zaopatrzyć się w `broszury` przeważnie był
to Złoty Bażant lub Smirnyj Mnich. Nie było łatwo uporać się z
myślą, że jedziemy gdzieś, gdzie nie znamy nic, nikogo, nie znamy
miasta, języka poza kilkoma zwrotami. Przez trzy lata nauki
francuskiego zakończonego oceną dostateczną umiałem powiedzieć
jedynie, Bon jour, Je m`appel Rafał, J`habitte a Otwock, Merci. Tak
genialnie wyedukowany, ruszyłem na podbój Francji. Nie
pamiętam już dokładnie kto nas wtedy odprowadzał, ale kojarzę
fathera, bo jeszcze wtedy był w Polsce. Włączony przez kierowcę
silnik kilka minut przed 12H00, dał znać wszystkim, że należy
zajmować miejsca. Wtedy zaczęły się uściski i łzy. Pomachaliśmy
sobie na good bye i się zaczęła 22 godzinna podróż z
czterema godzinami postoju w korku
samych autobusów na granicy
w Świecku. Pod koniec podróży juz nie wiedzieliśmy jak sie
ułożyć na tym totalnie niewygodnym siedzeniu, ale przejazd przez
Avenue Grand Armee, następnie koło Łuku Tryumfalnego <L`Arc de
Triomphe> i Champs Elysees, oraz Place de la Concorde i widok
Wieży Eifla z daleka zrekompensował całą niewygodę. Kierowcy
wyjęli wszystkie torby i plecaki i zniknęli w gąszczu pojazdów.
Cóż nam zostało. Pierwsza myśl, to skontaktować się z
kimkolwiek, więc trzeba znaleźć jakiś telefon, którego na
placu Concorde w zasięgu wzroku nie ma. Po raz pierwszy odezwałem
się nie w języku ojczystym na francuskiej ziemi.`Where is phone
please?` Z odpowiedzi zrozumiałem tyle, że muszę zejść do metra
i tam coś znajdę, tak zrobiliśmy. Dzień przed wyjazdem dostałem
od znajomego Mirka ze Śródborowa dwa numery telefonów.
Pierwszy do jakiegoś Stanisława Cudo a drugi do jakiegoś magika
Mietka, których jak się potem okazało spotyka się setkami.
:) Oba numery były ośmiocyfrowe, i jakiś koleś pomógł nam
obsłużyć jedno z najbardziej skomplikowanych urządzeń tamtego
dnia. Mianowicie budkę telefoniczną z kartą chipowa. Spojrzał na
numer i mówi łamaną angielszczyzną że
to są jakieś stare
numery, bo od kilku lat centrale telefoniczne są 10 - cyfrowe. Wiec
szybko okazało się, że cudem będzie dodzwonić się do Staśka
Cudo :) a Mietka najszybciej będzie znaleźć na pierwszym
skrzyżowaniu, jakopolskiego kloszarda <tego akurat wtedy nie
wiedziałem>. Co nam zostało. Postanowiliśmy znaleźć zbór,
słyszeliśmy że jest jeden polski w Paryżu, więc szybki telefon
do Nadarzyna nie skontaktował nas z nikim z braci, jednakże
zdobyliśmy numer do Betel w Louvier. Zabłysnąłem swoim angielskim
tak precyzyjnie, że poproszono mnie bym zadzwonił za 5 minut i
podejdzie ktoś mówiący po polsku. Za umówione 5
minut, rzeczywiście odebrała Francuzka mówiąca po polsku z
powalającym akcentem francuskim i była na tyle uprzejma że podała
nam adres Sali, i numer do Janusza Goldy, przewodniczącego zboru
Paris Polonaise jak się później okazało. Zadzwoniliśmy do
Janusza i zostaliśmy poproszeni na obiad na drugi dzień, co nas
niezmiernie ucieszyło. Pełni nadziei wrzuciliśmy na moje plecy
czarno - szary plecak campusa który ważył chyba z 50 kilo,
mniejszym obarczyłem Brigitte i z jakimiś torbami podręcznymi,
powlekliśmy się przed siebie.
Bez żadnego sprecyzowanego kierunku
szliśmy przed siebie. Minęły chyba dwie godziny gdy w końcu
dostrzegliśmy hotel, który wyglądał jak speluna, nie hotel.
Pierwsza myśl jaka przyszła do głowy, skoro jest to hotel z minus
dwoma gwiazdkami to na pewno będzie tani. Był tak tani, że cała
nasza kasa wystarczyłaby nam na trzy doby w tych luksusach. Należy
podkreślić ze mieliśmy łazienkę co prawie podwoiło cenę,
gdybyśmy wzięli pokój bez niej, ale jak tu wziąć pokój
bez łazienki po 22 godzinach w busie i spacerku jak mongoł,
obładowany jak wielbłąd przez miasto, `deczko` spocony? W recepcji
była babcia która miała poważne problemy z poruszaniem się
i to nie z powodu jakiejś choroby tylko ze starości. Była tak
wiekowa i pomarszczona jak jaskórka, czyli skórka na
jaszczurce :) Z tego co można było zaobserwować poruszała się
tylko między recepcją, ubikacją i pokojem w którym było
widać siedzącego na fotelu dziadka, który poruszał się
jeszcze mniej niż babcia. Przez te dwa dni tam spędzone dziadek
nawet nie drgnął. Babcia, po `obrabowaniu` nas, bo tak sie właśnie
czuliśmy, rozpoczęliśmy wspinaczkę po schodach okrągłych jak w
latarni morskiej, tyle tylko że wymiary tej klatki schodowej
zmieściłyby się w wymiarach fiata 126p. Dotarliśmy na drugie
piętro i po wejściu do pokoju padliśmy na łóżko. To co
mnie bardzo zdziwiło, to dwa prześcieradła jedno na drugim i
kołdra
bez poszewki. Wykończeni do granic możliwości i tak po
kilku minutach wstaliśmy, bo oczywiście trzeba `zobaczyć miasto`.
Jak się później okazało z Placu Concorde doszliśmy na
piechotę aż do Bulwaru Bonne Nouvelle <Dobra Nowina>
to jest
odległość 9 stacji metra. Wychodząc z hotelu postanowiliśmy iść
na mały spacerek `dalej` czyli od Concorde wgłąb miasta. Nie
wiedzieliśmy wtedy że to jest dzielnica pierwsza, najstarsza część
miasta i sam środek Paryża. Pierwsza ulica a raczej aleja <avenue>
na jaką trafiliśmy to Strasbourg St Denis, gdy w nią skręciliśmy
w ciągu 10 sekund się z niej ewakuowaliśmy, były tam `kobiety`
bardzo kolorowo ubrane, jeśli w ogóle można powiedzieć, że
były ubrane, wielkie nogi, ramiona, dłonie i na pierwszy rzut oka
pomimo radzieckiego makijażu rzucającego się bardziej w oczy niż
czerwone światło na skrzyżowaniu widać, że ta pani się nie
ogoliła. Owszem było to lekkim szokiem wejść na ulicę pełną
trawersów z których każdy / każda zżerał / zżerała
cię wzrokiem. Nawet nie wiem w jakim rodzaju pisać, może w
nijakim. To patrzyło. He he. Po expresowym oddaleniu się z jednego
jak się okazało z najsłynniejszych bulwarów, znaleźliśmy
chwilę by popodziwiać stare budowle, wystawy sklepowe, samochody do
jakich nie byliśmy przyzwyczajeni, po za kinem czy TV i te śmieszne
`strumyki`. Przy każdym krawężniku płynęła woda szerokości
gdzieś 30 cm i znosiła
wszelkie pety, papiery, w ogóle
wszystko co dało się zmyć i znikała przed każdym skrzyżowaniem.
Uderzający był syf jaki dostrzegliśmy w tabac-u <kawiarni>.
Nie widzieliśmy jeszcze że tyle papierów, śmieci i kiepów,
może leżeć na podłodze a mimo to knajpa jest pełna i prawie nie
ma miejsca by się tam zainstalować chociażby na jedną kolejkę.
Poinformowano nas później że te strumyki zabierają
wszystkie śmiecie, bo wygodny naród francuski ma problemy ze
znalezieniem koszy na śmieci i rzuca wszystko na chodnik czy pod
nogi, a z kolei o renomie tabac-u świadczy ilość śmieci, gdyż im
więcej śmieci, czyli więcej przewinęło się klientów.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz