piątek, 17 lutego 2012

Paryż - Nowa droga życia


Moja przygoda, związana z Paryżem, rozpoczęła się w maju, roku pańskiego 2000, gdy przytłoczony upadkiem firmy, ciężkiej pracy <jeździłem wtedy jako driver w Pęclinie na starach, jelczach i kamazach z materiałami budowlanymi, które najczęściej samemu trzeba było zrzucić, np 12 ton bloczków, bo oczywiście podnośnik hydrauliczny nigdy nie był sprawny> i beznadziejnego wynagrodzenia, a także wyjątkowo nieprzyjemnej sytuacji rodzinnej, szedłem z Brigitte ulicą Marszałkowska od rotundy w kierunku kina Bajka. Przed Mc'Donaldem jest biuro turystyczne. Przez otwarte drzwi widać było okienko kasy, coś jak mały warsztat pracy zegarmistrza i rzucały się bardzo w oczy nazwy stolic europejskich. Londyn, Paryż, Madryt, Berlin. Weszliśmy pewnym krokiem stanęliśmy przed tą kartką i się chwilę zamyśliłem. Miła pani z za szybki wybiła mnie z zadumy pytając czym może służyć. Bez zastanowienia wypaliłem. Dwa bilety do Paryża poproszę. - 'Powrotny?' Usłyszałem w odpowiedzi. - 'Nie! W jedną stronę!'. Nie zapomnę miny tej kobiety i wielkich oczu jakie zrobiła. Podejrzewam po jej reakcji, że nie sprzedała wcześniej biletu w jedna stronę. Decyzja była tak szybka, jak prawie wszystko w moim życiu. Zapewne podświadomie byłem przekonany właśnie do Paryża, bo godzinami słuchałem opowiadań teścia z końcówki lat `80 gdy był wysłany przez Wojsko Polskie do służby w polskim konsulacie i ambasadzie na terenie właśnie Paryża. Piliśmy wtedy najczęściej słodkie wino, domowej produkcji teściów, które z roku na rok było coraz lepsze.
Pierwszy dzień czerwca z Brigitte, dwoma plecakami wypchanymi tylko w niezbędne rzeczy do przeżycia, garstką pieniędzy stawiliśmy się w Warszawie na dworcu Zachodnim, przy stanowiskach autokarów międzynarodowych. Zafundowaliśmy sobie 'Dzień Dziecka'. Długi kilkuletni dzień, który się jeszcze ciągnie. Serce biło niesamowicie mocno, adrenalina, stres, trema. Trudno opisać co się czuje opuszczając Polskę bez myśli, by tu z powrotem wrócić. Jedyny wcześniejszy wyjazd za granicę to były Niemcy, tylko tydzień i jeśli mam być drobiazgowy to także Słowacja przy granicy, oczywiście by zaopatrzyć się w `broszury` przeważnie był to Złoty Bażant lub Smirnyj Mnich. Nie było łatwo uporać się z myślą, że jedziemy gdzieś, gdzie nie znamy nic, nikogo, nie znamy miasta, języka poza kilkoma zwrotami. Przez trzy lata nauki francuskiego zakończonego oceną dostateczną umiałem powiedzieć jedynie, Bon jour, Je m`appel Rafał, J`habitte a Otwock, Merci. Tak genialnie wyedukowany, ruszyłem na podbój Francji. Nie pamiętam już dokładnie kto nas wtedy odprowadzał, ale kojarzę fathera, bo jeszcze wtedy był w Polsce. Włączony przez kierowcę silnik kilka minut przed 12H00, dał znać wszystkim, że należy zajmować miejsca. Wtedy zaczęły się uściski i łzy. Pomachaliśmy sobie na good bye i się zaczęła 22 godzinna podróż z czterema godzinami postoju w korku 
samych autobusów na granicy w Świecku. Pod koniec podróży juz nie wiedzieliśmy jak sie ułożyć na tym totalnie niewygodnym siedzeniu, ale przejazd przez Avenue Grand Armee, następnie koło Łuku Tryumfalnego <L`Arc de Triomphe> i Champs Elysees, oraz Place de la Concorde i widok Wieży Eifla z daleka zrekompensował całą niewygodę. Kierowcy wyjęli wszystkie torby i plecaki i zniknęli w gąszczu pojazdów. Cóż nam zostało. Pierwsza myśl, to skontaktować się z kimkolwiek, więc trzeba znaleźć jakiś telefon, którego na placu Concorde w zasięgu wzroku nie ma. Po raz pierwszy odezwałem się nie w języku ojczystym na francuskiej ziemi.`Where is phone please?` Z odpowiedzi zrozumiałem tyle, że muszę zejść do metra i tam coś znajdę, tak zrobiliśmy. Dzień przed wyjazdem dostałem od znajomego Mirka ze Śródborowa dwa numery telefonów. Pierwszy do jakiegoś Stanisława Cudo a drugi do jakiegoś magika Mietka, których jak się potem okazało spotyka się setkami. :) Oba numery były ośmiocyfrowe, i jakiś koleś pomógł nam obsłużyć jedno z najbardziej skomplikowanych urządzeń tamtego dnia. Mianowicie budkę telefoniczną z kartą chipowa. Spojrzał na numer i mówi łamaną angielszczyzną że 
to są jakieś stare numery, bo od kilku lat centrale telefoniczne są 10 - cyfrowe. Wiec szybko okazało się, że cudem będzie dodzwonić się do Staśka Cudo :) a Mietka najszybciej będzie znaleźć na pierwszym skrzyżowaniu, jakopolskiego kloszarda <tego akurat wtedy nie wiedziałem>. Co nam zostało. Postanowiliśmy znaleźć zbór, słyszeliśmy że jest jeden polski w Paryżu, więc szybki telefon do Nadarzyna nie skontaktował nas z nikim z braci, jednakże zdobyliśmy numer do Betel w Louvier. Zabłysnąłem swoim angielskim tak precyzyjnie, że poproszono mnie bym zadzwonił za 5 minut i podejdzie ktoś mówiący po polsku. Za umówione 5 minut, rzeczywiście odebrała Francuzka mówiąca po polsku z powalającym akcentem francuskim i była na tyle uprzejma że podała nam adres Sali, i numer do Janusza Goldy, przewodniczącego zboru Paris Polonaise jak się później okazało. Zadzwoniliśmy do Janusza i zostaliśmy poproszeni na obiad na drugi dzień, co nas niezmiernie ucieszyło. Pełni nadziei wrzuciliśmy na moje plecy czarno - szary plecak campusa który ważył chyba z 50 kilo, mniejszym obarczyłem Brigitte i z jakimiś torbami podręcznymi, powlekliśmy się przed siebie.  
Bez żadnego sprecyzowanego kierunku szliśmy przed siebie. Minęły chyba dwie godziny gdy w końcu dostrzegliśmy hotel, który wyglądał jak speluna, nie hotel. Pierwsza myśl jaka przyszła do głowy, skoro jest to hotel z minus dwoma gwiazdkami to na pewno będzie tani. Był tak tani, że cała nasza kasa wystarczyłaby nam na trzy doby w tych luksusach. Należy podkreślić ze mieliśmy łazienkę co prawie podwoiło cenę, gdybyśmy wzięli pokój bez niej, ale jak tu wziąć pokój bez łazienki po 22 godzinach w busie i spacerku jak mongoł, obładowany jak wielbłąd przez miasto, `deczko` spocony? W recepcji była babcia która miała poważne problemy z poruszaniem się i to nie z powodu jakiejś choroby tylko ze starości. Była tak wiekowa i pomarszczona jak jaskórka, czyli skórka na jaszczurce :) Z tego co można było zaobserwować poruszała się tylko między recepcją, ubikacją i pokojem w którym było widać siedzącego na fotelu dziadka, który poruszał się jeszcze mniej niż babcia. Przez te dwa dni tam spędzone dziadek nawet nie drgnął. Babcia, po `obrabowaniu` nas, bo tak sie właśnie czuliśmy, rozpoczęliśmy wspinaczkę po schodach okrągłych jak w latarni morskiej, tyle tylko że wymiary tej klatki schodowej zmieściłyby się w wymiarach fiata 126p. Dotarliśmy na drugie piętro i po wejściu do pokoju padliśmy na łóżko. To co mnie bardzo zdziwiło, to dwa prześcieradła jedno na drugim i kołdra 
bez poszewki. Wykończeni do granic możliwości i tak po kilku minutach wstaliśmy, bo oczywiście trzeba `zobaczyć miasto`. Jak się później okazało z Placu Concorde doszliśmy na piechotę aż do Bulwaru Bonne Nouvelle <Dobra Nowina> 
to jest odległość 9 stacji metra. Wychodząc z hotelu postanowiliśmy iść na mały spacerek `dalej` czyli od Concorde wgłąb miasta. Nie wiedzieliśmy wtedy że to jest dzielnica pierwsza, najstarsza część miasta i sam środek Paryża. Pierwsza ulica a raczej aleja <avenue> na jaką trafiliśmy to Strasbourg St Denis, gdy w nią skręciliśmy w ciągu 10 sekund się z niej ewakuowaliśmy, były tam `kobiety` bardzo kolorowo ubrane, jeśli w ogóle można powiedzieć, że były ubrane, wielkie nogi, ramiona, dłonie i na pierwszy rzut oka pomimo radzieckiego makijażu rzucającego się bardziej w oczy niż czerwone światło na skrzyżowaniu widać, że ta pani się nie ogoliła. Owszem było to lekkim szokiem wejść na ulicę pełną trawersów z których każdy / każda zżerał / zżerała cię wzrokiem. Nawet nie wiem w jakim rodzaju pisać, może w nijakim. To patrzyło. He he. Po expresowym oddaleniu się z jednego jak się okazało z najsłynniejszych bulwarów, znaleźliśmy chwilę by popodziwiać stare budowle, wystawy sklepowe, samochody do jakich nie byliśmy przyzwyczajeni, po za kinem czy TV i te śmieszne `strumyki`. Przy każdym krawężniku płynęła woda szerokości gdzieś 30 cm i znosiła 
wszelkie pety, papiery, w ogóle wszystko co dało się zmyć i znikała przed każdym skrzyżowaniem. Uderzający był syf jaki dostrzegliśmy w tabac-u <kawiarni>. Nie widzieliśmy jeszcze że tyle papierów, śmieci i kiepów, może leżeć na podłodze a mimo to knajpa jest pełna i prawie nie ma miejsca by się tam zainstalować chociażby na jedną kolejkę. Poinformowano nas później że te strumyki zabierają wszystkie śmiecie, bo wygodny naród francuski ma problemy ze znalezieniem koszy na śmieci i rzuca wszystko na chodnik czy pod nogi, a z kolei o renomie tabac-u świadczy ilość śmieci, gdyż im więcej śmieci, czyli więcej przewinęło się klientów.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz