|
Hala 5 |
W POM-ie <Państwowym
Ośrodku Maszynowym> nie było kompletnie nic do roboty a dziad
kierownik nigdy nie chciał nas zwalniać do domu, co prawda
uciekaliśmy jak zawsze, ale raz na jakiś czas się jarzył że
dajemy nogę i potem trzeba było siedzieć dłużej. Pewnego
pięknego i jak zawsze nudnego dnia postanowiliśmy zabawić się w
kowbojów. Stanęliśmy w sześciu za ostatnim ciągnikiem na
końcu hali. Licząc w metrach, było to miejsce najdalej usytuowane
od biura kierownika. Najpierw chłopaki wsypali trochę piachu do
zbiornika paliwa naszego "kamuflażu", by mechanik mógł
go potem naprawdę naprawić <Ursusa 30>. Skoro i tak
rozbierali ten silnik to mogą od razu remont zrobić, bo jak smok
zassa piach to cylindry powinny sie porysować i coś raczej do
przewidzenia stałoby się z pierścieniami, bo ze względów
oszczędnościowych nie wszędzie był umieszczany filtr paliwa. :)
Ok, więc wracam do 'kowbojów'. Byłem tam obecny ja, Tadzik,
Grzesiek, Przybysz, Jureczko i Misztal. Zadaniem naszym było jak
najszybciej wyjąć pistolet z kabury, oczywiście naładowany i
zabić wroga. :) Pistoletem była to wiertarka mała, około
2-kilowa, podłączona do prądu, a kabura to kieszeń, od spodni
mundurku na tyle duża, że mieściła całą wiertarkę. Jeden po
drugim coraz szybciej wyciągaliśmy broń i strzelaliśmy, robiąc
hałas na całą halę. W pewnym momencie nadeszła moja kolej,
miałem już taki odruch bezwarunkowy palca wskazującego, że
nacisnąłem spust zanim wyjąłem całą wiertarę i wkręciła mi
się w kieszeń. Wokół wrzeciona tak się zaklinował
materiał, że za nic nie szło jej odkręcić. Nawinęła tyle
materiału, że prawa nogawka skróciła się o 10 centymetrów
odsłaniając mi kostkę. Chłopaki tak walnęli śmiechem, że nie
potrafili wydusić z siebie słowa, gapili się tylko jak się
szarpie z wiertarą i ryli jak wariaci. Jakby jakieś fatum panowało.
W tym momencie zaczął drzeć się kierownik i szybkim krokiem
skierował się w naszą stronę zobaczyć co się stało. Zawsze
pojawiał się w najmniej odpowiednim momencie. Te barany zamiast mi
pomóc ciągle zataczali się ze śmiechu, a kierownik był tuż
tuż.
Wyrwałem kabel z prądu i schowałem się za ciągnik w
sekundzie, w której kierownik wparował między nich, a ja
zwiałem w stronę przeciwną. 'Co to za wrzaski?!' - Zapytał
groźnie. 'A nie, nic panie kierowniku, bo Jureczko nam kawał
opowiedział.' Wyrwał się któryś. W razie potrzeby każdy
potrafił wymyśleć dobry kit w ułamku sekundy. Coś tam dalej ich
ochrzaniał i kazał jak zwykle sprzątać, jakby było co, przecież
my tam już dwa miesiące sprzątaliśmy od 8H00 do 16H00. Cudem
nawet nie zauważył, że mnie nie ma. Uwolniłem się ze
śmiertelnego uścisku dopiero po jakiś 15 minutach już z pomocą
Grześka. Odbębniliśmy swoje i spadliśmy z tego zakichanego
Karczewa, gdzie jest statystycznie największy odsetek ludzi chorych
umysłowo w Polsce. Był to jeden z wielu podobnych dni. Pracował
tam jeden mechanik, chociaż ciężko powiedzieć, że pracował i że
był to mechanik. Nigdzie się nie ruszał bez młotka, walił we
wszystko. W śruby, nakrętki, podkładki, zaślepki, korby, we
wszystko. Przykręcając coś czy odkręcając ciągle walił albo
młotkiem, albo młotkiem za pomocą mesla. Dla nas to był kowal do
podkuwania koni, nie mechanik. Z nudów zaczęliśmy dbać
jedni o upiększenie wyglądu drugich. Mianowicie najładniejszy
mundurek powinien być pozbawiony wszelkich kieszeni. Tak się
rozpoczęło ich rwanie. Nie było nikogo kto wyszedłby tego dnia z
praktyk bez szwanku. Grzesiek stracił dwie kieszenie w mundurku i
rozdarte spodnie od pasa do kolan, Przybysz też dwie kieszenie. Mi
artyści urwali kieszonkę z lewej strony na klacie. Tadzik był cały
podarty, nawet na plecach. Zabawa była przednia, wystarczyło tylko
dobrze złapać za kieszeń i z całej siły szybko pociągnąć w
dół. Prawie zawsze szwy puszczały. Chodziliśmy później
jak batmani w pelerynach falujących na wietrze.
Najciekawsze praktyki
mieliśmy w Karczewie w ówczesnej montowni mercedesa Sprintera
i ciągników siodłowych. Tam najwięcej wyjeździliśmy się
na trans paletach, jak na rajdowych deskorolkach. Kierownik był
spoko. Przydzielił nas do jednego stanowiska. Robiliśmy swoje i
spadaliśmy do domu. Gorzej jak nie było co robić, wtedy wysyłał
nas na myjkę, myć, odkurzać i czyścić wszystko co miało znaczek
mercedesa. Za myjnię odpowiedzialny był śmieszny gostek o nazwisku
Wnuczek. Zawsze jak wychodził do głównego budynku,
odpalaliśmy furę i trenowaliśmy piry na jedynce i wsteku. Gdyby
nas wtedy namierzył, polecielibyśmy ... z praktyk i ze szkoły, ale
co się nie robiło dla adrenaliny. Oczywiście nie wspominam nawet
ile razy strzelaliśmy do siebie z karchera, a power miał
niesamowity. Raz nawet zarobiliśmy na trzech 15 marek jak umyliśmy
tira kierowcy niemieckiemu, który przywiózł świeży
transport. Wyszło nas po 10 zeta na czaszkę. Naszym zadaniem
najczęściej było skręcanie pod okiem jednego z mechaników
busów sprinterów. Kompletne nadwozie było przywożone
z reichu, oddzielnie silnik i skrzynie, most, wal i koła. W godzinę
skręcaliśmy jedną sztukę. Przez praktyki cztery. Spokojnie bez
żadnego pośpiechu mogliśmy zrobić sześć, ale nam zabronili
mechanicy, ze względu na ich niskie płace. Mimo wszystko było tam
super. Wstawialiśmy budę na podnośnik. Silnik na wózek i do
silnika przykręcało sie skrzynię. Następnie wszystkie śruby
zawsze poprawiało kluczem dynamometrycznym. Potem silnik ze skrzynią
przykręcany był do budy. Następnie tylny most i wał napędowy.
Potem odpowietrzaliśmy hamulce śmiesznym "odkurzaczem",
który sam wpompowywał płyn hamulcowy do całego układu i
przykręcaliśmy koła. Niczego prawie nie robiliśmy ręcznie,
mieliśmy klucze pneumatyczne, a do kół był "koń"
największa maszynka, chociaż w porównaniu z koniem w
'drobiarskich' ta była miniaturką. Przyjeżdżaliśmy z Grześkiem
na rowerach i zostawialiśmy je zawsze w myjni. Raz mnie dziad
przyłatwił. W mojej kolarce koła nie były zakręcone, tylko
zaciśnięte na motylki. Nie potrzeba było klucza by odkręcić
koło, wystarczyło odhaczyć motylka i koło zostawało na ziemi.
Zawsze po praktykach ścigaliśmy się kto pierwszy się przebierze,
poleci po rower i wyjedzie z praktyk. Pobiegłem pierwszy, złapałem
rower i zarzuciłem go na plecy bo był lekki i lecę. Grzesiek
zaczął się zalewać ze śmiechu, aż sobie przykląkł na ziemi.
Zrozumiałem dopiero jak postawiłem go szybko na ziemi wskakując na
niego wbijając widelec w ziemię. Ten padalec odkręcił mi przednie
koło. Miałem kupę szczęścia, że nie wyjechałem tak na ulicę,
bo zaliczyłbym glebę przy pierwszym krawężniku, podrzucając
przednie koło. Zawsze mieliśmy oryginalne numery.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz