czwartek, 16 lutego 2012

POM Karczew i Mercedes



Hala 5
W POM-ie <Państwowym Ośrodku Maszynowym> nie było kompletnie nic do roboty a dziad kierownik nigdy nie chciał nas zwalniać do domu, co prawda uciekaliśmy jak zawsze, ale raz na jakiś czas się jarzył że dajemy nogę i potem trzeba było siedzieć dłużej. Pewnego pięknego i jak zawsze nudnego dnia postanowiliśmy zabawić się w kowbojów. Stanęliśmy w sześciu za ostatnim ciągnikiem na końcu hali. Licząc w metrach, było to miejsce najdalej usytuowane od biura kierownika. Najpierw chłopaki wsypali trochę piachu do zbiornika paliwa naszego "kamuflażu", by mechanik mógł go potem naprawdę naprawić <Ursusa 30>. Skoro i tak rozbierali ten silnik to mogą od razu remont zrobić, bo jak smok zassa piach to cylindry powinny sie porysować i coś raczej do przewidzenia stałoby się z pierścieniami, bo ze względów oszczędnościowych nie wszędzie był umieszczany filtr paliwa. :) Ok, więc wracam do 'kowbojów'. Byłem tam obecny ja, Tadzik, Grzesiek, Przybysz, Jureczko i Misztal. Zadaniem naszym było jak najszybciej wyjąć pistolet z kabury, oczywiście naładowany i zabić wroga. :) Pistoletem była to wiertarka mała, około 2-kilowa, podłączona do prądu, a kabura to kieszeń, od spodni mundurku na tyle duża, że mieściła całą wiertarkę. Jeden po drugim coraz szybciej wyciągaliśmy broń i strzelaliśmy, robiąc hałas na całą halę. W pewnym momencie nadeszła moja kolej, miałem już taki odruch bezwarunkowy palca wskazującego, że nacisnąłem spust zanim wyjąłem całą wiertarę i wkręciła mi się w kieszeń. Wokół wrzeciona tak się zaklinował materiał, że za nic nie szło jej odkręcić. Nawinęła tyle materiału, że prawa nogawka skróciła się o 10 centymetrów odsłaniając mi kostkę. Chłopaki tak walnęli śmiechem, że nie potrafili wydusić z siebie słowa, gapili się tylko jak się szarpie z wiertarą i ryli jak wariaci. Jakby jakieś fatum panowało. W tym momencie zaczął drzeć się kierownik i szybkim krokiem skierował się w naszą stronę zobaczyć co się stało. Zawsze pojawiał się w najmniej odpowiednim momencie. Te barany zamiast mi pomóc ciągle zataczali się ze śmiechu, a kierownik był tuż tuż.
Wyrwałem kabel z prądu i schowałem się za ciągnik w sekundzie, w której kierownik wparował między nich, a ja zwiałem w stronę przeciwną. 'Co to za wrzaski?!' - Zapytał groźnie. 'A nie, nic panie kierowniku, bo Jureczko nam kawał opowiedział.' Wyrwał się któryś. W razie potrzeby każdy potrafił wymyśleć dobry kit w ułamku sekundy. Coś tam dalej ich ochrzaniał i kazał jak zwykle sprzątać, jakby było co, przecież my tam już dwa miesiące sprzątaliśmy od 8H00 do 16H00. Cudem nawet nie zauważył, że mnie nie ma. Uwolniłem się ze śmiertelnego uścisku dopiero po jakiś 15 minutach już z pomocą Grześka. Odbębniliśmy swoje i spadliśmy z tego zakichanego Karczewa, gdzie jest statystycznie największy odsetek ludzi chorych umysłowo w Polsce. Był to jeden z wielu podobnych dni. Pracował tam jeden mechanik, chociaż ciężko powiedzieć, że pracował i że był to mechanik. Nigdzie się nie ruszał bez młotka, walił we wszystko. W śruby, nakrętki, podkładki, zaślepki, korby, we wszystko. Przykręcając coś czy odkręcając ciągle walił albo młotkiem, albo młotkiem za pomocą mesla. Dla nas to był kowal do podkuwania koni, nie mechanik. Z nudów zaczęliśmy dbać jedni o upiększenie wyglądu drugich. Mianowicie najładniejszy mundurek powinien być pozbawiony wszelkich kieszeni. Tak się rozpoczęło ich rwanie. Nie było nikogo kto wyszedłby tego dnia z praktyk bez szwanku. Grzesiek stracił dwie kieszenie w mundurku i rozdarte spodnie od pasa do kolan, Przybysz też dwie kieszenie. Mi artyści urwali kieszonkę z lewej strony na klacie. Tadzik był cały podarty, nawet na plecach. Zabawa była przednia, wystarczyło tylko dobrze złapać za kieszeń i z całej siły szybko pociągnąć w dół. Prawie zawsze szwy puszczały. Chodziliśmy później jak batmani w pelerynach falujących na wietrze.

Najciekawsze praktyki mieliśmy w Karczewie w ówczesnej montowni mercedesa Sprintera i ciągników siodłowych. Tam najwięcej wyjeździliśmy się na trans paletach, jak na rajdowych deskorolkach. Kierownik był spoko. Przydzielił nas do jednego stanowiska. Robiliśmy swoje i spadaliśmy do domu. Gorzej jak nie było co robić, wtedy wysyłał nas na myjkę, myć, odkurzać i czyścić wszystko co miało znaczek mercedesa. Za myjnię odpowiedzialny był śmieszny gostek o nazwisku Wnuczek. Zawsze jak wychodził do głównego budynku, odpalaliśmy furę i trenowaliśmy piry na jedynce i wsteku. Gdyby nas wtedy namierzył, polecielibyśmy ... z praktyk i ze szkoły, ale co się nie robiło dla adrenaliny. Oczywiście nie wspominam nawet ile razy strzelaliśmy do siebie z karchera, a power miał niesamowity. Raz nawet zarobiliśmy na trzech 15 marek jak umyliśmy tira kierowcy niemieckiemu, który przywiózł świeży transport. Wyszło nas po 10 zeta na czaszkę. Naszym zadaniem najczęściej było skręcanie pod okiem jednego z mechaników busów sprinterów. Kompletne nadwozie było przywożone z reichu, oddzielnie silnik i skrzynie, most, wal i koła. W godzinę skręcaliśmy jedną sztukę. Przez praktyki cztery. Spokojnie bez żadnego pośpiechu mogliśmy zrobić sześć, ale nam zabronili mechanicy, ze względu na ich niskie płace. Mimo wszystko było tam super. Wstawialiśmy budę na podnośnik. Silnik na wózek i do silnika przykręcało sie skrzynię. Następnie wszystkie śruby zawsze poprawiało kluczem dynamometrycznym. Potem silnik ze skrzynią przykręcany był do budy. Następnie tylny most i wał napędowy. Potem odpowietrzaliśmy hamulce śmiesznym "odkurzaczem", który sam wpompowywał płyn hamulcowy do całego układu i przykręcaliśmy koła. Niczego prawie nie robiliśmy ręcznie, mieliśmy klucze pneumatyczne, a do kół był "koń" największa maszynka, chociaż w porównaniu z koniem w 'drobiarskich' ta była miniaturką. Przyjeżdżaliśmy z Grześkiem na rowerach i zostawialiśmy je zawsze w myjni. Raz mnie dziad przyłatwił. W mojej kolarce koła nie były zakręcone, tylko zaciśnięte na motylki. Nie potrzeba było klucza by odkręcić koło, wystarczyło odhaczyć motylka i koło zostawało na ziemi. Zawsze po praktykach ścigaliśmy się kto pierwszy się przebierze, poleci po rower i wyjedzie z praktyk. Pobiegłem pierwszy, złapałem rower i zarzuciłem go na plecy bo był lekki i lecę. Grzesiek zaczął się zalewać ze śmiechu, aż sobie przykląkł na ziemi. Zrozumiałem dopiero jak postawiłem go szybko na ziemi wskakując na niego wbijając widelec w ziemię. Ten padalec odkręcił mi przednie koło. Miałem kupę szczęścia, że nie wyjechałem tak na ulicę, bo zaliczyłbym glebę przy pierwszym krawężniku, podrzucając przednie koło. Zawsze mieliśmy oryginalne numery.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz