ZSZ Karczew |
Najciekawiej było w
samochodówce, największe przekręty, stresy i najgłupsze
pomysły. W klasie było nas około trzydziestu. Sama kawalerka :)
Zresztą nie jest łatwo spotkać kobietę mechanika, ja jak do tej
pory spotkałem dwie. Z Otwocka było nas ośmiu, reszta przybywała
z za Karczewa i dawnego województwa siedleckiego. Jakże się
w oczy rzucały rejestracje SDI <Samochód Dla Idiotów>
czy SDN :D Sama szkoła była nudna jak flaki z olejem. Praktyki to
to co nas napędzało by w ogóle zwlec sie rano z łóżka.
Naszym wychowawcą był Jasiek ... ówczesny radny miasta
Karczewa. Naszą nauczycielką języka polskiego Trębicka, którą
nazwaliśmy zgrabnie 'Kobyła' słysząc jak się śmieje i co
ciekawe po 8 latach dowiedziałem się, że xywka nadal się
utrzymała bo dalej niedoszli mechanicy tak na nią mówią. W
pierwszym roku Celestynów, warsztaty na tokarkach, frezarkach,
prasach, wiertarkach i wszystkim w czym można albo spalić silnik,
albo zmienić kształt metalu. Tadzik spalił trzy tokarki. W drugim
roku mieliśmy przywilej uczęszczać do POM-u w Karczewie gdzie
naprawiano ciągniki. Dla chłopaków z SDI, w sam raz jak
znalazł, budowa ciągnika rolniczego i sposób jego naprawy :p
ale się tam wynudziłem, za całą szkołę. Nigdy nic tam nie
naprawiliśmy i nic się tam nie nauczyliśmy, no może tylko ściem
i wkręcania kierowników, co się przydało na innych
praktykach :) Następnie praktyki na Omulewskiej w Warszawie w
centrum Mercedesa Sobiesława Zasady - super tam było, a w montowni
Mercedesa w Karczewie jeszcze lepiej, bo sami w 4 uczniaków
skręcaliśmy Mercedesy Sprintery. Cztery sztuki i spadówa do
domu. W trzeciej klasie uczyliśmy się w IPJ <Instytut Problemów
Jądrowych> w Świerku, i to nie ma nic wspólnego z
ginekologiem, jak oczywiście pewne osoby pomyślały. :)
Naprawialiśmy tam Minibusy i inne autosany, następnie warsztaty
mechaniczne Zakładów mięsnych, przy elektro-ciepłowni w
Karczewie. Najprościej powiedzieć te "koło komina". W
tamtym czasie mieli ponad dwieście ciężarówek, a oprócz
tego stacja kontroli pojazdów ciężarowych. Na tych
praktykach było najciekawiej. Podejrzewam, że gdybym i teraz się
uczył robilibyśmy jeszcze lepsze numery, bo z roku na rok
przechodziliśmy samych siebie :) Całe praktyki przez trzy lata
mieliśmy wspólnie z Grześkiem Rudnym, Robertem Przednikiem
<Tadzik> i Mariuszem Przybyszem, na mnie wołali Ostry. Tadzik
został mianowany tym imieniem, po tym jak nam opowiadał przygody
swojego psychicznie chorego sąsiada, mieszkającego w budynku młynu
w Wygodzie za Karczewem. Latał ciągle to z siekierą to z innym
niebezpiecznym przyrządem siejąc postrach okolicznych mieszkańców
i pełniąc funkcję lokalnego debila. Robert z takim przejęciem i w
sposób komediowy o nim opowiadał, że nie było innego
wyjścia. Od razu wszyscy zaczęli go nazywać Tadzik.
W Celestynowie zaczęliśmy
jako koty. Kociarstwo przeszło mi szybko i całkiem nieodczuwalnie,
dlatego też nie męczyliśmy młodszych. Wychodziliśmy z założenia,
że skoro my mieliśmy lekko, nie będziemy utrudniać życia młodym.
U nas najczęściej kończyło się na wyzwiskach. Pamiętam raz jak
wstałem o 6H00 rano, na dworze totalnie ciemno, a ja się na pociąg
zbieram. W pokoju ubierałem się po ciemku czego potem bardzo
żałowałem, bo założyłem dwie różne skarpetki, co od
razu dostrzegli 'starzy'. Jedyne co moglem zrobić to szybko je
przekręcić na lewą stronę by się w oczy nie rzucały. Ale
masakra, pierwszy dzień na praktykach i już mnie zlinczowali. Po
dwóch miesiącach pracowaliśmy już na wszystkich sprzętach.
Mnie postawiono na wielkiej prasie, która tak waliła, że
wieczorem w domu miałem przytępiony słuch. Ciąłem płaty blachy
na paski o szerokości 2 centymetrów. Jureczko podleciał do
mnie złapał kilka metalowych pasków i strzelił mnie nimi po
łapach. Zwiał padalec od razu, rozcinając mi paluchy tak, że do
dziś dnia mam pamiątkę po nim. Drugi numer jaki mi wyciął
również nie był bezbolesny. Zapalił zapałkę i przytknął
mi ją do dłoni. Cała siarka wypaliła mi się z kawałkiem skóry.
Załatwił mnie badziewiak. Piekło mnie cały dzień, a tak to
szybko zrobił, że nawet ręki nie zdążyłem zabrać. Ślad ten po
dziesięciu latach dopiero zniknął. Kolejnym genialnym pomysłem
autorstwa Jureczki, była 'fontanna'. Wystarczyło na wiertło
wiertarki stołowej nabić jogurt i zrobić w nim małą dziurkę w
ściance, następnie ją włączyć. Pięknie uwalone jogurtem
warsztaty pachniały potem truskawkami :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz