czwartek, 16 lutego 2012

Wielka płyta


Bunkry w lesie
Z biegiem miesięcy coraz dalej oddalaliśmy się od osiedla <:) teraz wylądowałem we Francji, ciekawe co dalej :)> Jeden z dawnych prezydentów Otwocka widocznie nie miał lepszego pomysłu na składowanie wielkich płyt z których budowano bloki, jak koło swojego domu. 10 płyt było położonych na płasko, reszta oparte o nie z trzech stron. Kilka metrów dalej taki sam stos leżących płyt i tak samo z trzech stron poopierane o nie kolejne. Wszystkie płyty miały otwory okienne, a połowa z nich okna i szyby. Szyb się pozbyliśmy w ciągu kilku dni, żeby łatwiej się przechodziło po tunelach. Biegaliśmy i wczołgiwaliśmy się wbrew fizyce w tak małe dziury, że nawet nam ciężko było sobie wyobrazić, że tam można wejść. Najczęściej bawiliśmy się w 'syfa' zgniecioną papierową kulą. Kto oberwał papierem ten 'syf' i dalej on ganiał. Żeby podnieść adrenalinę kulę papierową zastąpiliśmy kamieniem. Wtedy dopiero zaczęła się dobra zabawa. Wszyscy uciekali trzy razy szybciej, 'syf' był panem i władcą. Po jakimś czasie i to nam nie wystarczało, bo wszyscy chcieli rzucać. 'Miasteczko' płytowe było podzielone na dwie części, więc i my podzieliliśmy się na dwa oddziały. Mieliśmy swoje bazy ukryte w każdy w swojej części i napełnialiśmy je amunicją. Po czym rozpoczęła się Trzecia Wojna Światowa. Wszędzie latały granaty i bomby, a i kul w postaci żwiru nie brakowało. Adrenalina oczywiście na najwyższym poziomie, bo w każdym miejscu można było zarobić w banie, albo w inny sposób stać się inwalidą wojennym. Wyskoczyłem z jednej strony i zobaczyłem jak Blejwas leci się schować do bunkra. Jego bunkrem była dziura powstała z 10 położonych na płasko płyt do których można było wskoczyć od góry i jeszcze się wśliznąć w szczelinę pod ostatnią płytę, bo przed ostatnia była położona w poprzek. Blejwas skoczył w stronę dziury, a ja w tym momencie rzuciłem granatem wielkości pięści w jego stronę. W ułamku sekundy gdy Blejwas już spadał i wystawała mu tylko głowa ponad linię płyt, dostał prosto w łepetynę. Oberwał z taką siła, że kamulec pękł na dwoje, odbił się od jego czaszki i poleciał w dwóch różnych kierunkach. Blejwas padł na dno bunkra i nie wychodził. Ktoś krzyczał 'Przerwać ogień! Blejwas dostał!' Wygrywaliśmy 1:0 ale jak zobaczyliśmy jak on ryczy, zawarliśmy rozejm i wróciliśmy na osiedle.
Najlepsza zabawa.
Na naszym tak zwanym 'dołku' był dziki sad, zaniedbany i opuszczony juz od dawna. Kilka starych drzew owocowych w środku i niesamowita gęstwina najróżniejszych ksztalunów. Same pokrzywy i wszelkiego rodzaju zielsko były naszej wysokości. Wydeptane tam były ścieżki - korytarze po których się ganialiśmy. W jednym miejscu kopaliśmy ziemiankę, ale po wykopaniu złamanej kości, prawdopodobnie ludzkiej, a wcześniej ktoś gdzieś w pobliżu znalazł czaszkę, więc daliśmy sobie spokój z ziemianką. Ganialiśmy się dalej robiąc nowe przejścia. Teren był całkiem spory. Z jednej strony sadu było poletko bambusów w którym łatwo można było się schować. Podobnie w pokrzywach, chociaż to była wyższa szkoła jazdy, żeby zrobić skryjdę i się nie poparzyć. Po krótkim czasie znudziło nam się samo bieganie, a że wszędzie było pełno gruszek, które pomimo, ze spadły z drzew były dalej bardzo twarde. Po zjedzeniu kilku wpadliśmy na pomysł, by się nimi rzucać. Powycinaliśmy następnie giętkie a zarazem mocne patyki. Nabijaliśmy gruszkę na końcówkę i wtedy leciała 10 razy dalej i oczywiście dużo szybciej. Wtedy zaczęła się jak zawsze spragniona adrenalina :) Strach przed oberwaniem takiej gruszki sprawiał, że trzeba było uciekać z pola widzenia każdego kto miał 'miotacz gruszek' gotowy do strzału. Kto oberwał w nogę nosił potem przez cały tydzień siniaka wielkości gruszki. Miotacze były tak dobre, ze można było je wykorzystywać jako moździerze. Stojąc na skraju sadu można było strzelić na odległość ponad stu metrów. Szliśmy pod koniec dnia z Radkiem drogo przez środek sadu. Radek zobaczył wysoko na niebie gruszkę która szybko leciała w naszym kierunku. Zamiast zrobić jakiś unik czy paść na ziemię, stał i się gapił. I gruszka przyleciała trafiła go w gębę. Padł koło mnie trzymając się kurczowo za twarz. Nie wiedziałem co sie stało. To było tak cicho i tak szybko, jak nabój z tłumika. Miał później piękne limo przez kilka dni. Takim oto akcentem skończył się dzień zabawy w sadzie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz