Każdy kiedyś miał procę :) |
Na
budowie sali w `88 roku poznałem Radka. W związku z tym, że
mieszkał niedaleko osiedla - bo trzeba było tylko przejść lasek,
koło domu pani Hani - często bawiliśmy się razem. Pewnego razu
Radosny miał coś w rodzaju zatargu z 'glutami' mieszkającymi na
'dołku'. 'Glutami' nazywaliśmy rodzeństwo i kilka osób
mieszkających nieopodal, będących w jednym wieku. Byli młodsi od
nas, dlatego mianowaliśmy ich tą haniebna nazwą. 'Dołek' z kolei
był to dawny bagnisty teren osuszony pod przyszłe osiedle Ługi. W
stosunku do domu Radka, mieszkali oni na dołku, bo trzeba było
zejść do nich z górki. Co zimę jeździliśmy tam na
sankach. Nie pamiętam już dokładnie jak do tego doszło, ale
mieliśmy zlać kilku z nich za 'zbyt uprzejmy' stosunek do nas.
Oczywiście nie mogliśmy iść we dwóch, polecieliśmy więc
na osiedle po posiłki. Na pewno był Siemion, Adrian, Wilczek i
jeszcze kilku kumpli uzbrojonych w proce. Po zejściu na 'dołek'
wybraliśmy strategiczne miejsce od frontu budynku. Dom był schowany
za wielkimi krzakami, stanowiącymi płot. Po środku była furtka i
poza tym niewielkim prześwitem, nie było żadnego wglądu na to, co
się dzieje na podwórku. Chłopaki zaczęli rzucać niewielkimi
kamieniami przerzucając krzaki. Pobiegliśmy we dwóch z lewej
strony domu, ale stamtąd nie wiele więcej widzieliśmy. 'Gluty' się
schowały i co ciekawe widzieli wszystko z podwórka. Będąc
na lewym skrzydle w pewnym momencie z dużej wysokości spadł koło
mnie ogromny kamień, wielkości kokosa, czy małej kapusty.
Odskoczyliśmy kilka metrów i po chwili widzieliśmy jak w
naszą stronę leci następny tak samo duży kamulec. Zaczęliśmy pod
ciężkim obstrzałem wycofywać się do reszty brygady ukrytej w
krzakach od frontu budynku. Miotane kamienie były tak duże, że
żaden 'glut' nie mógłby ich rzucić i w żadnym wypadku na
taką wysokość i tak daleko. Podwórko było tak zarośnięte,
że w ogóle nie widzieliśmy ani kto, ani skąd, czy ile osób
rzuca tymi 'kokosami'. Żeby nie biec na około z naszego skrzydła
wybraliśmy najkrótszą drogę do reszty chłopaków.
Problem polegał na tym, że należało przebiec przed otwarty,
plaski teren około 50-ciu metrów. Byliśmy już w połowie
drogi jak ogień przeciwnika się nasilił. Spadły blisko nas co
najmniej trzy wielkie petary. I jak to na wojnie bywa, któryś
nabój w końcu trafia. Niestety trafił akurat mnie. Widziałem
lecącego kamulca i byłem pewien, że mnie ominie, a trafił mnie w
lewą nogę na wysokości kolana od wewnętrznej strony nogi. W
pierwszym momencie nic nie czułem, żadnego bólu, nawet krew
nie leciała. Dobiegłem do chłopaków i oglądam nogę. Widzę
dziurę centymetr na centymetr i głęboką na centymetr. W środku
coś białego. W tym momencie zaczęła sączyć się krew. Zrobiło
mi się ciemno i nie nadążałem już za wycofującymi się
chłopakami. 'Rafał jest ranny!' któryś krzyczał. Podbiegło
dwóch i złapali
Commodore 64 szczyt techniki, gry na dyskietkach |
mnie pod ramiona wyprowadzając z pola
rażenia przeciwnika. Nie mogąc iść dalej, chłopaki zrobili
'siedzonko', we dwóch tak spletli ręce, że mogłem na nich
usiąść i nieśli mnie w kierunku osiedla. Adrian był
najsilniejszy, więc on niósł mnie wtedy cały czas z jednej
strony, a po drugiej chłopaki ofiarnie się zmieniali. Przechodząc
koło domu Radka, rozstaliśmy się tam z nim. Dotarliśmy na osiedle
do najbliższej ławki. Pamiętam tylko, że ogarnęło mnie straszne
uczucie senności i robiło mi się ciągle ciemno przed oczami.
Rozłożyłem się na ławce twierdząc, że idę spać.
Przestraszeni szybko wpadli na pomysł, by mnie dalej
przetransportować do szpitala na pogotowie, gdzie przez las już nie
było daleko. Nie pamiętam jak tam dotarliśmy, ale w poczekalni
nasiedzieliśmy się całkiem długo. Potem wzięto mnie do małego
pokoiku, lekarz po obejrzeniu rany stwierdził, że tu potrzebny jest
chirurg co wystraszyło mnie sto razy bardziej i na jeżdżącym
łóżku przetransportowano mnie na drugie piętro na
chirurgię. Po 15 minutach przyszedł chirurg, wyczyścił ranę i
naciągając mi skórę przebijał ją igłą. Widok był
przeraźliwie szokujący. Nie znalem się nic na medycynie, ale bardzo
mi się nie podobało, co ten doktor wtedy ze mną wyczyniał.
Założył mi dwa szwy i oświadczył, że za siedem dni należy się
stawić na ich ściągnięcie. Powlekłem się wtedy z chłopakami do
domu, dumny z rany wojennej. Dwa dni nie mogłem wyjść, bo mama
pielęgniarka, nie pozwoliła mi wychodzić, gdyż 'noga mysi
wyzdrowieć i nie wolno jej nadwyrężać'. Chłopaki pytali się
mamy, jak się czuje, co mnie bardzo pokrzepiało i w końcu na trzeci
dzień wyszedłem na dwór szpanując po całym osiedlu dwoma
szwami. Tydzień po ranie w boju nie poszedłem już do tego chirurga
sadysty, którego nader niemile wspominam. Mama sama zdjęła
mi szwy. Dla niej była to pestka, bo przez szereg lat pracowała
jako instrumentariuszka przy operacjach w Krasickim, tak że szwów
się naściągała tyle, ile ja kamieni w życiu rzuciłem :) Daliśmy
sobie później spokój z wyprawami wojennymi. Za dużo
strat i żadnej satysfakcji. Znaleźliśmy inne 'kółko
zainteresowań', a było ich wiele.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz