czwartek, 16 lutego 2012

Ziemianka


Wszystkie bandy osiedlowe miały zawsze swoje ukryte szałasy i ziemianki. Oczywiście my nie mogliśmy być gorsi. Wzięliśmy szpadel i ruszyliśmy wgłąb lasu w poszukiwaniu bezpiecznego miejsca. Zaczęliśmy kopać. Według pierwotnych planów ziemianka miała być mała, cztero-osobowa. W końcu wykopaliśmy dół w którym można było stać wyprostowanym. Zaczęliśmy robić dach i schody, a że schody z piachu były całkowicie do kitu, przywieźliśmy trzy worki cementu. Zrobiliśmy szalunek i je zalaliśmy. Popełniliśmy niewybaczalny błąd. Zanim osiedliśmy tam na stałe, powinniśmy sprawdzić okolicę. Mianowicie jak daleko jest do najbliższej ścieżki. Otóż nie było daleko, było blisko, katastrofalnie blisko. Niecałe 50 metrów. Nie wpadliśmy na to wcześniej, bo do tej pory nikt tędy nie przechodził. Akurat teraz ktoś tamtędy się zaplątał, a totalny pech chciał, że byli to dwaj bandyci z naszej szkoły tylko, że z ósmej klasy, my byliśmy wtedy w czwartej, więc nic nie mogliśmy zrobić. Najpierw zwalili na naszych oczach dach, potem przechodzili po niezastygniętych schodach niszcząc je całkowicie. Gdybyśmy ich wtedy zaatakowali, po pierwsze dostalibyśmy baty, a po drugie nie daliby nam żyć w szkole. I tak do końca pobytu w 12-stce byli na naszych celownikach. Zawsze ich wkurzaliśmy i zwiewaliśmy, rzucaliśmy czym się dało, ale ziemiankę nam rozwalili. Do 
dziś w lesie jest tam spory dół. Wyciągnęliśmy z tego wydarzenia życiową lekcję. Następną ziemiankę chłopaki zrobili w takiej tajemnicy, że nawet mi, parówczaki nie powiedzieli. Sam z Tomkiem ich wyczaiłem. Śledziliśmy raz Bolana jak poszedł wgłąb lasu. Nie łatwo było skradać się za nim by nas nie słyszał, ale jakoś się udawało. Straciliśmy go co prawda potem z oczu i już mieliśmy wracać, jak całkiem przypadkiem dostrzegliśmy ognisko w oddali między drzewami. Zaczęliśmy się zakradać i jak byliśmy z 10 metrów od nich dopiero nas zobaczyli i musieli nas wtajemniczyć. Zrobili szałaso-ziemiankę. Szałas z patyków cały obłożony mchem z podłogą z desek, a pod podłogą ziemianka co najmniej na sześć osób. Chłopaki wpadli na pomysł by zrobić 'dymówę', jak nazywaliśmy ognisko tylko ze świeżych gałęzi z zielonymi kolkami. Dym był tak intensywny, że samolot patrolujący lasy zaczął krążyć nad ogniskiem. Pilot zaalarmował straż pożarną i coraz bardziej zniżał lot zataczając koła wokół obozu. W końcu przy ostatnim podejściu leciał tak nisko, że słychać było jak uderza kadłubem o szczyty sosen i zrzucił ogromną ilość wody. Trafił całkiem blisko, bo około 10 metrów od ogniska. W tym momencie wszyscy się rozbiegli, każdy w inna stronę. Chłopaki mieli obsesję na punkcie szpiegowania i zasłaniali się, by gość z samolotu nie zrobił im zdjęć. Tak dobrze wybrali miejsce, że w pobliżu szałasu kilkaset metrów nie było żadnej ścieżki. Nie widziałem tej akcji ale chłopaki opowiadali później jak wściekły strażak dobijał się tam czerwonym żukiem. Ciął drzewa motorówką by w ogóle przejechać. Dopiero po kilku dniach poszliśmy obejrzeć skutki naszej zabawy. Od tamtej pory nie budowaliśmy już ani ziemianek, ani szałasów. Jakoś wszystkie nasze zabawy kończyły się raczej drastycznym akcentem, zanim się nam nie znudziły.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz