Wszystkie bandy osiedlowe
miały zawsze swoje ukryte szałasy i ziemianki. Oczywiście my nie
mogliśmy być gorsi. Wzięliśmy szpadel i ruszyliśmy wgłąb lasu
w poszukiwaniu bezpiecznego miejsca. Zaczęliśmy kopać. Według
pierwotnych planów ziemianka miała być mała,
cztero-osobowa. W końcu wykopaliśmy dół w którym
można było stać wyprostowanym. Zaczęliśmy robić dach i schody,
a że schody z piachu były całkowicie do kitu, przywieźliśmy trzy
worki cementu. Zrobiliśmy szalunek i je zalaliśmy. Popełniliśmy
niewybaczalny błąd. Zanim osiedliśmy tam na stałe, powinniśmy
sprawdzić okolicę. Mianowicie jak daleko jest do najbliższej
ścieżki. Otóż nie było daleko, było blisko,
katastrofalnie blisko. Niecałe 50 metrów. Nie wpadliśmy na
to wcześniej, bo do tej pory nikt tędy nie przechodził. Akurat
teraz ktoś tamtędy się zaplątał, a totalny pech chciał, że
byli to dwaj bandyci z naszej szkoły tylko, że z ósmej
klasy, my byliśmy wtedy w czwartej, więc nic nie mogliśmy zrobić.
Najpierw zwalili na naszych oczach dach, potem przechodzili po
niezastygniętych schodach niszcząc je całkowicie. Gdybyśmy ich
wtedy zaatakowali, po pierwsze dostalibyśmy baty, a po drugie nie
daliby nam żyć w szkole. I tak do końca pobytu w 12-stce byli na
naszych celownikach. Zawsze ich wkurzaliśmy i zwiewaliśmy,
rzucaliśmy czym się dało, ale ziemiankę nam rozwalili. Do
dziś w
lesie jest tam spory dół. Wyciągnęliśmy z tego wydarzenia
życiową lekcję. Następną ziemiankę chłopaki zrobili w takiej
tajemnicy, że nawet mi, parówczaki nie powiedzieli. Sam z
Tomkiem ich wyczaiłem. Śledziliśmy raz Bolana jak poszedł wgłąb
lasu. Nie łatwo było skradać się za nim by nas nie słyszał, ale
jakoś się udawało. Straciliśmy go co prawda potem z oczu i już
mieliśmy wracać, jak całkiem przypadkiem dostrzegliśmy ognisko w
oddali między drzewami. Zaczęliśmy się zakradać i jak byliśmy z
10 metrów od nich dopiero nas zobaczyli i musieli nas
wtajemniczyć. Zrobili szałaso-ziemiankę. Szałas z patyków
cały obłożony mchem z podłogą z desek, a pod podłogą ziemianka
co najmniej na sześć osób. Chłopaki wpadli na pomysł by
zrobić 'dymówę', jak nazywaliśmy ognisko tylko ze świeżych
gałęzi z zielonymi kolkami. Dym był tak intensywny, że samolot
patrolujący lasy zaczął krążyć nad ogniskiem. Pilot zaalarmował
straż pożarną i coraz bardziej zniżał lot zataczając koła
wokół obozu. W końcu przy ostatnim podejściu leciał tak
nisko, że słychać było jak uderza kadłubem o szczyty sosen i
zrzucił ogromną ilość wody. Trafił całkiem blisko, bo około 10
metrów od ogniska. W tym momencie wszyscy się rozbiegli,
każdy w inna stronę. Chłopaki mieli obsesję na punkcie
szpiegowania i zasłaniali się, by gość z samolotu nie zrobił im
zdjęć. Tak dobrze wybrali miejsce, że w pobliżu szałasu kilkaset
metrów nie było żadnej ścieżki. Nie widziałem tej akcji
ale chłopaki opowiadali później jak wściekły strażak
dobijał się tam czerwonym żukiem. Ciął drzewa motorówką
by w ogóle przejechać. Dopiero po kilku dniach poszliśmy
obejrzeć skutki naszej zabawy. Od tamtej pory nie budowaliśmy już
ani ziemianek, ani szałasów. Jakoś wszystkie nasze zabawy
kończyły się raczej drastycznym akcentem, zanim się nam nie
znudziły.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz